Marcin Kuźbicki: Żużel taki jak kiedyś

Szlagiery mają to do siebie, że lubią zawodzić. Dla przykładu, pierwsze 45 minut sobotniego meczu Legia - Lech prezentowało poziom, który uwłaczałby hiszpańskiej okręgówce.

Marcin Kuźbicki
Marcin Kuźbicki
Na szczęście niedzielny żużel w Gorzowie z nawiązką spełnił oczekiwania, przy okazji przypominając mi dawne czasy. Tytuł tekstu zaczerpnąłem, może nieco mało ambitnie, z parafrazy hasła reklamowego jednego z polskich producentów wędlin. Kiełbasę (wyborczą) można było jednak oglądać na innym kanale, a wszyscy szanujący się fani żużla wlepiali oczy w wydarzenia na Jancarzu. W nagrodę za rezygnację z patriotycznych powinności, otrzymaliśmy stuprocentową dawkę sportu w sporcie.
Często w rozmowach z ludźmi czy opiniach w Internecie przewija się temat zniewieściałości dzisiejszego żużla. Że komisarze, że tory równe jak kardiogram zmarłego, że zawodnicy płaczący przez każdą dziurę i po każdej ostrzejszej akcji przeciwnika. Przykładów, nawet w tym sezonie, mieliśmy aż nadto. Niejednokrotnie samemu podnoszę podobne zarzuty, dlatego z tym większą radością ujrzałem, jak zawodnikom leszczyńskich Byków i gorzowskiej Stali całkowicie puściły hamulce. Było efektownie niczym w pojedynku bokserskim, w którym obaj zawodnicy zapomnieli o trzymaniu gardy i tłuką się, dopóki któryś nie padnie.

W niedzielę padła Stal, mimo, że w środkowej fazie meczu udało jej się wyprowadzić obiecującą kontrę. Reakcje kibiców były przewidywalne - zwolnić Palucha, zatrudnić Warda, a po sezonie wymienić pół składu. Zdaję sobie sprawę, że trzecia porażka z rzędu boli, a ostatnie miejsce w tabeli kłuje w oczy, zwłaszcza, że mówimy o aktualnym Drużynowym Mistrzu Polski. Mimo wszystko - nie panikowałbym. Falstart zdarza się najlepszym. Ani to wina Palucha, że tor był po opadach, ani to, że Kasprzak i Iversen od początku sezonu jadą na osiołkach, ani tym bardziej to, że Unia Leszno jest w takim gazie. Z gwałtownymi ruchami wstrzymałbym się przynajmniej do niedzieli. Jeżeli z Toruniem wynik również będzie w plecy - wtedy faktycznie zrobi się nieciekawie. Póki co ten zerowy dorobek Stali to mimo wszystko bardziej splot kilku nieszczęśliwych okoliczności, niż oznaka głębokiego kryzysu.

Na drugim biegunie tryumfujący Skóra. Pokerowa zagrywka z odstawieniem Zengoty, szczerze mówiąc, wyszła tak sobie, ale bracia Pawliccy roztoczyli nad młodym menedżerem skuteczny parasol ochronny. Dopóki aplauz leszczyńskich kibiców będzie głośniejszy niż trzask łamanych obojczyków - Unia da radę. Decyzja o zakontraktowaniu 6 mocnych seniorów już teraz okazuje się znacznie lepsza, niż oceniano przed sezonem.

Ale wróćmy do meczu. Oczywiście, spośród wszystkich ciekawych wyścigów wybór najlepszego jest bardzo prosty. Nie potrafię sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz widziałem bieg tak naładowany testosteronem, jak starcie Pedersen - Zagar. Dodając do tego całą otoczkę ich "przyjaźni", która wykiełkowała podczas zeszłorocznego Grand Prix w Malilli, otrzymujemy pojedynek, który śmiało może służyć za reklamę całej dyscypliny. Jasne, mało w nim było finezji i techniki, a znacznie więcej żużla siłowego. Jasne, obaj pojechali niebezpiecznie. Jasne, cała zabawa mogła zakończyć się upadkiem. Wszystkie te argumenty należy jednak zebrać do kupy, obejrzeć z każdej strony, a potem wyrzucić do śmieci i obejrzeć bieg numer 5 jeszcze raz. Rewelacja!

Bardzo zaimponowała mi wówczas postawa Nickiego Pedersena. Jak można wywnioskować z powyższego akapitu, nie mam nic przeciwko zawodnikom jeżdżącym ostro. Mam jednak wiele przeciwko torowym hipokrytom, którzy wywożą rywali w bandę, a gdy sami zostaną tak potraktowani - wyskakują z pretensjami. Nicki, niestety, ma na swoim koncie dziesiątki takich historii. Nie mówiąc już o niesławnym incydencie ze wspomnianej Malilli, gdy po awanturze z Zagarem kopnął Słoweńca i uciekł, niczym pewien klub z pewnego miasta w finale pewnej ligi pewnej dyscypliny. Tymczasem w niedzielę - pełna kultura, zarówno po pojedynku z Zagarem, jak i Zmarzlikiem. Dojrzewa nam Duńczyk po zamknięciu manetki gazu i coś czuję, abstrahując od stosunku do jego postaci, że za kilka lat wszyscy za nim zatęsknimy.

Zagar tymczasem to taka szara eminencja czołówki światowej. Wiecznie pomijany przy wskazywaniu faworytów, stoi sobie gdzieś z boku, wpada, namiesza i odskakuje z powrotem. Jak słusznie zauważył Tomasz Dryła, Słoweniec brał udział w dwóch najlepszych jak dotąd biegach sezonu. Jest też, jak by nie patrzeć, liderem cyklu Grand Prix, a następny turniej rozgrywa się na torze, na którym w zeszłym roku zwyciężył. Mimo wszystko, choćby wygrał i trzy kolejne turnieje, nadal nie będzie postrzegany jako główny faworyt do tytułu. Doprawdy, ciekawa to postać. Gdyby żużlowcy grali w filmie "Podejrzani", Zagar zająłby miejsce Kevina Spacey. Każdy, kto oglądał ten film, zrozumie aluzję.

Chciałbym napisać coś jeszcze odnośnie nadchodzącej rundy w Finlandii, ale po doświadczeniach z zeszłego roku, gdy największą atrakcję stanowiła pani źle licząca okrążenia, i po tegorocznej Warszawie, gdzie zdarzyło się Sami-Wiecie-Co, naprawdę boję się kolejnej antyreklamy żużla. Ekstraliga zapewniła nam jak dotąd dwa genialne mecze, które uwidoczniły wszystkie powody, dla których kręci nas oglądanie ludzi jadących w kółko na dziwnych motocyklach. Oby cykl walki o Indywidualne Mistrzostwo Świata też w końcu nawiązał do swoich najlepszych momentów. Choć pewnie w sobotę tego nie zrobi.

Marcin Kuźbicki

Bieg sezonu? Zacięta walka Pedersena z Zagarem


KUP BILET NA 2024 ORLEN FIM Speedway Grand Prix of Poland - Warsaw -->>
Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×