Isiah Thomas - poza Dream Teamem cz. IV

Ziemowit Ochapski
Ziemowit Ochapski
Isiah Thomas i Kelly Tripucka stanowili dobraną parę na parkiecie, lecz idealny team w tamtych czasach nie mógł funkcjonować bez solidnego wielkoluda. W Pistons kimś takim miał być Bill Laimbeer, który przybył do Detroit jeszcze w trakcie kampanii 1981/82. Jako syn prezesa dobrze prosperującej korporacji śmiał się, że będąc zawodowym koszykarzem zarabia mniej od swojego ojca. Absolwent uczelni Notre Dame na obóz treningowy Tłoków przyjechał z nadwagą, ale trenerzy, działacze oraz koledzy z drużyny uwierzyli w jego talent, co pozwoliło mu zmotywować się do ciężkiej pracy nad sobą. - Każdy obdarzył mnie wielkim zaufaniem, a ja czułem, że muszę spłacić otrzymany kredyt - opowiada.

Choć liderzy ekipy ze stanu Michigan spełniali pokładane w nich nadzieje, to w rozgrywkach 1982/83 coś poszło nie tak. Isiah dostarczał średnio aż 22,9 punktu, 4 zebrane piłki, 7,8 kluczowego podania i 2,5 "kradzieży", ale jego team zanotował regres i z bilansem 37-45 po raz kolejny znalazł się poza play-off's. Pistons mieli fantastycznego rozgrywającego, dobrego strzelca oraz solidnego centra, ale wciąż patrzono na nich jak na drużynę z drugiej ligi, która nie dorasta do pięt takim potęgom jak Boston Celtics czy Philadelphia 76ers. Trener Booby Knight na IU powtarzał Thomasowi, że porządny point-guard jest dobry we wszystkich elementach koszykarskiego rzemiosła i nie powinien się ograniczać do dostarczania piłki kolegom. Coach Robertson miał jednak troszkę inną wizję basketu. - Nigdy nie grałem tak jak on chciał - wspomina Isiah. - Zawsze czułem, że jestem wszechstronnym zawodnikiem i mogę zdobywać punkty, asystować oraz pomagać w defensywie. Wszystko jednak wskazywało na to, że trener chce zmienić moje priorytety i sprawić, żebym najpierw myślał o podawaniu, później o defensywie, a dopiero na końcu o rzucaniu do kosza.

Rozgrywający Pistnons z biegiem czasu znalazł nić porozumienia z trenerem i choć dzięki pewnym korektom Tłoki zaczęły grać bardziej zespołowo, to Scotty Robertson pożegnał się ze swoim stanowiskiem po zakończeniu rozgrywek. Trudno było mieć jednak wątpliwości co do tego, że Isiah zawsze dawał z siebie maksimum i miał sporo racji, poddając w wątpliwość system gry preferowany przez dotychczasowego coacha. Kochał koszykówkę i załapał się do drugiej piątki NBA. Gdy w listopadzie 1982 roku jego matka leżała w szpitalu po przebytym ataku serca, nie skorzystał z propozycji wzięcia sobie dnia wolnego i pojawił się w Pontiac Silverdome, żeby wystąpić w meczu przeciwko Indiana Pacers. Rzucił 16 oczek, dołożył do tego 10 asyst, a Tłoki wygrały tamto starcie aż 115:91. - Wiedziałem, że ona chciała, żebym zagrał w tamtym spotkaniu - mówił tuż po końcowej syrenie. - Koszykówka sprawia, że czuję się wolnym człowiekiem.

Jako przyczynę zwolnienia Scotty'ego Robertsona podano słabą grę defensywną prowadzonego przez niego teamu. Jego miejsce zajął niejaki Chuck Daly, pracujący wcześniej m. in. na uczelniach Duke, Boston College oraz University of Pennsylvania, a także w klubach NBA Philadelphia 76ers i Cleveland Cavaliers. Nowy coach miał nauczyć Tłoki żelaznej obrony, a efekty jego pracy było widać już w kampanii 1983/84, kiedy to Pistons osiągnęli bilans 49-33 i wreszcie zagrali w play-offs, gdzie już w pierwszej rundzie ulegli 2-3 New York Knicks. Isiah załapał się wtedy do pierwszej piątki ligi, podobnie jak w kolejnym sezonie, który był jeszcze lepszy, gdyż podopieczni Daly'ego odpadli z rywalizacji o tytuł dopiero w półfinale Wschodu, przegrywając 2-3 z Boston Celtics napędzanym przez fenomenalnego Larry'ego Birda.

- Nie wiem, kiedy to zaczęło działać, ale wreszcie zaczęło - Isiah opowiada o defensywnej taktyce wpajanej graczom Pistons przez nowego trenera. - Uważam, że poprawienie gry obronnej dało nam bardzo wiele. Po stracie piłki czy niecelnym rzucie potrafiliśmy uchronić się przed stratą punktów, dzięki czemu mieliśmy kolejną szansę na skuteczną akcję w ataku. Thomas w kampanii 1984/85 ze średnią 13,9 asysty wygrał klasyfikację najlepszych podających ligi. Rzucał też 21,2 "oczka", zbierał 4,5 piłki oraz notował 2,3 "kradzieży", dzięki czemu po raz czwarty z rzędu znalazł się w drużynie Wschodu na Mecz Gwiazd, który tym razem odbył się w Indianapolis. Wydarzenia mające miejsce w hali Hoosier Dome do dziś wzbudzają mnóstwo kontrowersji.

Nieczęsto się zdarza, by w debiutanckim sezonie na parkietach NBA zawodnik został wyznaczony do udziału w All-Star Game. Taki zaszczyt w lutym 1985 roku spotkał Michaela Jordana, którego nominowano do występu w barwach reprezentacji Konferencji Wschodniej. "MJ" na arenie w Indianapolis nie pokazał jednak niczego szczególnego - uzbierał zaledwie 7 punktów przy fatalnej skuteczności 2/7 z gry, dokładając do tego 6 zbiórek, 3 przechwyty oraz blok. W związku z tym w kuluarach szybko zaczęła krążyć legenda, iż słaba gra "Jego Powietrzności" była efektem spisku, który z zazdrości uknuli najwięksi wówczas gwiazdorzy ligi z Isiah Thomasem w roli głównej. Starsi koledzy z drużyny niemal ignorowali Michaela, gdy ten przebywał na parkiecie, a koszykarze Zachodu stosowali wobec niego twardą defensywę, co właściwie nie ma nigdy miejsca podczas Meczów Gwiazd.
Pomimo tego, że coś ewidentnie jest na rzeczy, uczestnicy tamtego zajścia wciąż nie przyznają się do winy. - Tak, to ja sterowałem tymi ludźmi - mówi z ironią w głosie Isiah Thomas. - Pamiętam, że nagle wszyscy zaczęli o tym pisać i gadać, aż w końcu zostało to przyjęte za pewnik. Teraz można o tym przeczytać nawet w książkach. Jeśli ktoś mówi, że ja, Julius Erving, Larry Bird i Moses Malone spotkaliśmy się i ustaliliśmy, że nie będziemy podawać Jordanowi piłki, to ja odpowiadam, że to absurd. As Detroit Pistons uważa, że legenda o spisku przeciwko Michaelowi była po prostu próbą wytłumaczenia jego słabego występu w All-Star Game. Thomas zauważa ponadto, że Jordan wówczas nie był jeszcze tym zawodnikiem, którym stał się niedługo później, i że na piedestale NBA musiał uznawać wyższość Ervinga, Birda czy Malone'a. Zdaniem ówczesnego rozgrywającego Tłoków warto także zauważyć, że Weekend Gwiazd odbywał się wtedy w rodzinnym mieście Larry'ego, który z uwagi na to chciał się pokazać z jak najlepszej strony, a koledzy po fachu starali się mu w tym pomóc. - Kiedy o pewnych rzeczach pisze się w książkach, które później czytają dzieci, to trzeba coś z tym zrobić. Zanim cokolwiek się napisze na temat tamtego wieczoru, należy najpierw obejrzeć taśmę z meczu, a dopiero później wyciągać wnioski. Niestety zazwyczaj jest tak, że ktoś gdzieś coś usłyszy, a potem uznaje to za fakt i przekazuje dalej - kończy Isiah.

Koniec części czwartej. Kolejna już w najbliższy piątek.

Bibliografia: Chicago Tribune, Sports Illustrated, Paul Challen - The Isiah Thomas Story, nba.com, basketball-reference.com.

Poprzednie części:
Isiah Thomas - poza Dream Teamem cz. I
Isiah Thomas - poza Dream Teamem cz. II
Isiah Thomas - poza Dream Teamem cz. III

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×