Isiah Thomas - poza Dream Teamem cz. III

Dla amerykańskich koszykarzy jednym z największych zaszczytów jest możliwość reprezentowania kraju na igrzyskach olimpijskich. Isiah nie należał do wyjątków i również śnił o złotym krążku na szyi.

Ziemowit Ochapski
Ziemowit Ochapski
W czasach, w których ludzie jedynie marzyli o "Dream Teamie" na wzór tego z olimpijskich zmagań w 1992 roku w Barcelonie, o medale dla Stanów Zjednoczonych w baskecie rywalizowali zawodnicy występujący na co dzień w lidze uniwersyteckiej. Thomas w swoim debiutanckim sezonie na uczelnianych parkietach załapał się do pierwszej piątki konferencji Big Ten, dzięki czemu jego wyjazd na zmagania do Moskwy był naprawdę realny. Niestety polityka tym razem wzięła górę nad sportem i po zbrojnej interwencji Związku Radzieckiego w Afganistanie prezydent Jimmy Carter postanowił, że ani jeden reprezentant USA nie weźmie udziału w igrzyskach rozpoczynających się 19 lipca 1980 roku. Niedosyt po moskiewskim bojkocie Isiah mógł sobie jednak zrekompensować podczas najbliższej kampanii w barwach Hoosiers pod batutą Bobby'go Knighta. Młodemu rozgrywającemu udało się to z nawiązką. Urodzony w Chicago chłopak notował średnio 16 punktów, 5,8 asysty oraz 3,1 zbiórki, a jego team wypracował bilans 26-9 i wywalczył mistrzostwo NCAA, pokonując w wielkim finale w Filadelfii 63:50 zespół North Carolina Tar Heels napędzany przez Ala Wooda, Sama Perkinsa oraz Jamesa Worthy'ego. Isiah miał obok siebie takich graczy jak Randy Wittman, Ray Tolbert, Landon Turner i James Thomas, a w potyczce decydującej o tytule był liderem swojego zespołu z 23 "oczkami", 5 kluczowymi podaniami oraz 2 zebranymi piłkami na koncie.

Droga do zwycięstwa nie była jednak usłana różami. Ekipa z Indiana University od początku sezonu radziła sobie w kratkę, choć u progu rozgrywek wszyscy zachwycali się potencjałem Hoosiers i w pierwszej kolejności sadzali ich na ligowym tronie. Rzeczywistość zweryfikowała imperatorskie zapędy sympatyków teamu Bobby'ego Knighta, co poskutkowało olbrzymią falą krytyki w mediach. Tymczasem Thomas pojawiał się na ustach ludzi zajmujących się akademickim basketem nie ze względu na bezbłędną grę, a w związku z rozmaitymi incydentami, takimi jak niesportowy faul na Stevie Krafcisinie z Iowa czy wymiana ciosów z Rooseveltem Barnesem z Purde. Pewnego dnia poróżnił się również ze szkoleniowcem, w efekcie czego z hukiem wyleciał z treningu.

Rozgrywającego Hoosiers na antenie stacji NBC otwarcie krytykował m.in. legendarny coach akademicki Al McGuire. Twierdził on, że Isiah jest przemęczony, bo w ostatnich dwóch latach w wakacje grał w basket zamiast odpoczywać. Koszykarz jednak w ogóle nie przejmował się tymi słowami. - To tylko jego opinia - twierdził. - Nie sądzę, żebym był przemęczony. Jedyne co mnie rozprasza, to porażki. Kiedy przegrywamy, często widzę siebie jako głównego winowajcę. Zawodnicy reprezentujący IU ostatecznie wzięli się w garść i spełnili pokładane w nich nadzieje. Jedenaście ostatnich spotkań rozstrzygnęli na swoją korzyść, z czego pięć przypadło na turniej NCAA, który decydował o wszystkim.

Bobby Knight często nazywał Thomasa "Mikrusem". Isiah jak na koszykarza rzeczywiście nie grzeszył wzrostem, ale za to należał do zawodników o wielkim sercu do gry. Pochodzący z "Wietrznego Miasta" point-guard w kampanii 1980/81 otrzymał grad wyróżnień indywidualnych, a najważniejsze to nominacja do pierwszej piątki konferencji Big Ten i pierwszego zespołu All-American oraz tytuł MVP turnieju NCAA. Dla młokosa takie nagrody nie miały jednak większego znaczenia, gdyż najbardziej liczył się dla niego sukces Hoosiers. - To bardzo miłe, ale co mi po tych wyróżnieniach? - pytał retorycznie. - Dla mnie najważniejsze jest wywalczenie tytułu i kiedy mi się to uda, wtedy plan uważam za wykonany. Koniec końców Thomas mógł być dumny zarówno z siebie, jak i z zespołu. Po końcowej syrenie finałowego spotkania pomiędzy Indiana Hoosiers a North Carolina Tar Heels trener pokonanej ekipy przyznał: - Isiah to jeden z najlepszych rozgrywających w historii akademickiego basketu.
Choć od mistrzowskiego spotkania w Filadelfii minęło już wiele lat, ówczesny lider teamu Indiana University do dziś pamięta, komu głównie zawdzięcza tamten tytuł i to jak rozwinął się jego koszykarski talent pielęgnowany najpierw przez braci. - Oprócz mojej matki to właśnie trener Bobby Knight miał największy wpływ na moje życie - opowiada. - W tamtym czasie był naprawdę jednym z nielicznych trenerów, którzy nie próbowali przekupić mojej rodzicielki. Ona nie wzięła od nikogo ani grosza, chociaż my ciągle jej powtarzaliśmy, żeby robiła inaczej. Gdybym miał jeszcze raz zdecydować o wyborze uniwersytetu, postąpiłbym dokładnie tak samo. Nie zmieniłbym niczego, gdyż Knight okazał się wielkim coachem i człowiekiem, który potrafił ze mną rozmawiać również po treningu czy meczu. Gdyby nie on, nie byłbym teraz tym kim jestem. Był nie tylko moim trenerem, ale też nauczycielem oraz ojcem. Wszystko co osiągnąłem w dorosłym sporcie zawdzięczam jemu. On nigdy nie pozwolił mi osiąść na laurach. Zawsze motywował nas, żebyśmy starali się być najlepsi nie tylko na boisku, ale też poza nim.
Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×