Żużel. Finały mistrzostw świata go irytowały, a wielki mistrz mówił, że nie może być zorganizowany na 100 proc. [WYWIAD]

- Jeździłem po sto zawodów na sezon. Uważam, że wziąłem zbyt dużo na własne barki. Powinienem był zatrudnić mechaników i kierowców, a ten czas poświęciłbym na treningi i więcej snu - wspomina John Titman, była żużlowa gwiazda z Australii.

Konrad Mazur
Konrad Mazur
John Titman Materiały prasowe / jtr.com.au / Na zdjęciu: John Titman
John Titman, to jeden z czołowych żużlowców z Australii w latach 70. i 80. Ścigał się w ojczyźnie (raz wygrał indywidualne mistrzostwa kraju) oraz na angielskich torach. Dwukrotny uczestnik finałów IMŚ. Z niezłym skutkiem rywalizował także w zawodach na długim torze.

Konrad Mazur, WP SportoweFakty: Był pan jednym czołowych australijskich żużlowców lat 70. i 80. Niech pan opowie, jak to się stało, że wybrał pan żużel.

John Titman: Mój ojciec był jednym z najlepszych przyjaciół Teda Price'a, który był promotorem żużla w Rockahmpton w Północnym Queensland. Jako dziecko zawsze chciałem odwiedzać jego dom i rodzinę. W nastoletnich czasach byłem tam na wakacjach i uczestniczyłem w lokalnych spotkaniach żużlowych. Koło domu Teda było wiele różnych motocykli i silników. Tam były tony części! Przypuszczam, że właśnie wtedy mnie to wciągnęło. Kiedy miałem 15 lat, kupiono mi motocykl 350 cc, tzw. Matchless. Wraz z kolegami udawaliśmy się nad rzekę, gdzie trenowaliśmy na podmokłych terenach. Zacząłem się uczyć ślizgu i pokonywania łuków, na torze, który sami rysowaliśmy. Później dostałem pracę w sklepie motoryzacyjnym. Przyuczałem się na mechanika. Jeździłem swoim starym motocyklem, na prowizorycznym torze, gdzie organizowaliśmy zawody klubowe, ale problem był taki, że nie dawano tam żadnych nagród pieniężnych. Zdałem sobie sprawę, że tak nie może być, a wiedziałem, że żużlowcy dostają pieniądze za to. Zaoszczędziłem i kupiłem używaną ESO 1967 i zacząłem pokazywać się na żużlowych wystawach, jako nowicjusz.

ZOBACZ WIDEO Matej Zagar gościem "Żużlowej Rozmowy". Obejrzyj cały odcinek!

Na początku kariery każdy ma jakiegoś idola. Kto nim był w pana przypadku?

Początkowo lokalni zawodnicy, jak Bert Kingston, Gordon Guasco, Jack White, Keith Gurtner. Chciałem był dobry jak oni w tamtym czasie. Później, gdy dotarłem do Anglii, Ivan Mauger był osobą, w którą byłem wpatrzony najbardziej, a z czasem stał się moim dobrym przyjacielem.

Czy pamięta pan Jacka Younga, który wywalczył pierwsze po II wojnie światowej tytuły IMŚ? Może miał pan okazję z nim współpracować? Pytam, bo niekiedy mówiono na niego "ojciec mistrzów". Miał potężny wpływ na Ivana Maugera, który później doprowadził do sukcesów Hansa Nielsena.

Niestety, nigdy nie spotkałem Jacka Younga. On mieszkał w Adelajdzie, która była bardzo daleko od Brisbane, gdzie ja spędzałem większość czasu. Wiem, że triumfował w IMŚ dwukrotnie i był wspaniałym żużlowcem. Natomiast poznałem Lionela van Praaga, w jego późniejszych latach. To on wygrał pierwsze oficjalne IMŚ, to był dla mnie honor go poznać. Kilka lat później zmarł, a ja uczestniczyłem w jego pogrzebie.

Wraz z Philem Crumpem tworzył pan australijski team. Po okresie stagnacji, speedway w Australii wrócił wówczas na wyższy poziom. Jakby pan opisał poziom żużla w tamtym czasie? Jacy byli zawodnicy, sprzęt czy nawierzchnie?

Tory były bardzo odmienne od tych dzisiejszych. O wiele węższe, rwące, ale też śliskie. Bywały bardzo przyczepne. Musiałeś nauczyć się jeździć w każdych warunkach. Ponadto inaczej operowało się manetką gazu, a pionowo postawione silniki, to przeciwieństwo dzisiejszych. Uważam, że leżące silniki, używane obecnie są podkręcane przez tunerów do granic możliwości, co powoduje, że każdy ma bardzo podobną technikę jazdy. Na ''stojakach'' każdy miał inny styl. Wystarczy spojrzeć na fotografie z lat 60-tych, 70-tych i 80-tych, gdzie łatwo można rozpoznać żużlowca. Bez czytania imienia i nazwiska w podpisie. W moich czasach zawodnicy mieli mniej pieniędzy i musieli wykonać więcej pracy nad samym sobą.

W pana żużlowym CV widzimy dwa starty w finałach IMŚ, na Wembley oraz na Stadionie Śląskim w Chorzowie. Z pewnością oczekiwał pan więcej po swoich występach. Na wspomnianych obiektach zajął pan 9. oraz 12. miejsce.

Te finały były dla mnie bardzo denerwujące, a nawet irytujące. Wracając do tego po tylu latach, przypominam sobie, że jeździłem po sto zawodów na sezon. Uważam, że wziąłem zbyt dużo na własne barki. Powinienem był zatrudnić mechaników i kierowców, a ten czas poświęciłbym na treningi i więcej snu. Co się stanie, to się nie odstanie. Pracowałem tyle, ile dałem radę, a pieniędzy zainwestowałem, ile mogłem.

Co najbardziej utkwiło panu w pamięci z żużlowej kariery?

Bez wątpienia były to światowe finały, a także występy w mistrzostwach świata w longtracku.

Żużel to bez wątpienia kontuzjogenna dyscyplina. Pamięta pan upadki i ból, który musiał pan przejść? Co było najgorsze?

Trzykrotnie złamałem obojczyk. Miałem też niezliczoną liczbę urazów lewego kolana. To było naprawdę irytujące mieć ciągle ten sam uraz. Wielokrotnie się z tym zmagałem, przez co traciłem sporo ważnych biegów. 

Do Wielkiej Brytanii dostał się pan w 1972 roku. Pierwszy sezon odjechał pan dla Halifax Dukes. Jak pan pamięta jazdę dla tego klubu?

Pierwszy sezon dla Halifax to była delikatna niespodzianka. Ludzie tacy jak Dennis Gavros, który pomógł mi bardzo dużo, czy Doug i Joyce Adams, byli bardzo dobrzy dla mnie. Jak na angielskie standardy był to duży tor, ale niezbyt trudny, by się do niego przystosować. Potwierdziły to dobitnie moje pierwsze doświadczenia na torze Wimbledonu, gdzie dwukrotnie wyłamałem płot.

Później miał pan bardzo udane sezony dla Exeter Falcons oraz Leicester Lions. W Exeter startowali dobrzy żużlowcy, medaliści IMŚ, Ivan Mauger oraz Scott Autrey. Dla wielu Ivan jest najwybitniejszym zawodnikiem w historii. Nauczył się pan czegoś od niego?

Od Maugera nauczyłem się naprawdę wiele, ale jedna rzecz wyróżniała się ze wszystkich. Mówił, że nie mogę być zorganizowany na sto procent. Powiedział: potrzebujesz być pięć procent lepszy niż pozostali!

Ostatnie trzy sezony to jazda dla Hackney Hawks i Wimbledon Dons. Bardzo popularne i utytułowane kluby. Co pan pamięta z tamtego okresu?

Bardzo dobry czas dla mnie. Dużo startowałem na długich i trawiastych torach w Europie, co dużo mi dało, a przeprawa do Dover była bardzo krótka. Spora korzyść dla mnie. Len Silver był promotorem. Wspaniały człowiek, który opiekował się zawodnikami, niestety później straciliśmy kontakt ze sobą.

Karierę zakończył pan w 1986 roku. Miał pan pomysł na siebie, gdy skóra została odwieszona na kołek?

Tak. Skoncentrowałem się na swoim biznesie, który jest wciąż związany z tym sportem. Sprzedaje różne żużlowe części i akcesoria. 

Dziś australijscy kibice patrzą z nadziejami na Maxa Fricke'a, Jaimona Lidseya oraz Jacka Holdera. Co pan sądzi o tych chłopakach?

Młodzi Australijczycy, o których wspomniałeś, to zdolni i dobrzy chłopcy. Nie znam ich osobiście, ale widziałem ich kilkukrotnie na torze. Stale podnoszą swój poziom i stają się dobrymi żużlowcami, a w niedalekiej przyszłości pewnie mistrzami. Jestem z kolei w bardzo dobrych relacjach z Jasonem Doylem i mam przed nim wielki respekt. Zasłużył na to by zostać mistrzem więcej niż jeden raz. Jason musiał przejść wiele trudów i włożyć wiele pracy, aby osiągnąć swój sukces.

Czy śledzi pan zmagania w polskiej lidze? Jakie widzi pan pozytywy i negatywy w polskiej lidze?

Praca pochłania mi bardzo dużo czasu, niestety nie oglądam zbyt dużo żużla.

Co pan myśli o Grand Prix? Tęskni pan za GP w swojej ojczyźnie?

Szczerze? Chciałbym wrócić do IMŚ w poprzednim kształcie, z dwudziestobiegową tabelą, bez dodatkowego finału i podwójnych punktów, tak jak było kiedyś.

Który z żużlowców imponuje panu obecnie, a może ktoś z przeszłości robi jednak większe wrażenie na panu?

Bez wątpienia Ivan Mauger miał najlepszy styl jazdy, jaki kiedykolwiek widziałem. Miałem wiele znajomości w Polsce, uwzględniając Zenona Plecha czy Edwarda Jancarza. Cieszy mnie, że nazwano stadion jego imieniem, po prostu na to zasłużył. Pewnego razu płynęliśmy promem na spotkanie. A wiadomo jak to w czasie wolnym. Tak się skończyło, że wszyscy wylądowaliśmy przy barze, a "Eddie" nas wszystkich zabawiał udając kelnera. Wszyscy przezywaliśmy go Manwell, ten z telewizyjnego show Faulty Towers. Mieliśmy niesamowity ubaw.

Zobacz także: 
Ostatni taki mistrz Polski rodem z Torunia. Jacek Krzyżaniak choć późno zaczął, to wiele osiągnął
Robert Jucha wspomina jazdę w parze z Hansem Nielsenem, złoto z Włókniarzem i mówi o obecnym Motorze [WYWIAD]

Pomóż nam ulepszać nasze serwisy - odpowiedz na kilka pytań.

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×