Żużel. Gdy Dworakowski kupił mu silnik, pomyślał: Matko Święta, co to jest?! Adam Shields wspomina karierę [WYWIAD]

- Nie miałem wystarczająco dużo ambicji - mówi Adam Shields. Były żużlowiec opowiada o błędach, które popełnił w trakcie kariery i o swojej nowej życiowej pasji.

Konrad Mazur
Konrad Mazur
Adam Shields WP SportoweFakty / Tomasz Oktaba / Na zdjęciu: Adam Shields
Konrad Mazur, WP SportoweFakty: Może opowie pan o swoich początkach? Proszę powiedzieć, jak to się stało, że został pan żużlowcem.

Adam Shields, były australijski żużlowiec. Mistrz Polski z Unią Leszno w 2010 roku: Można powiedzieć, że należałem do sportowej rodziny. Mój dziadek, tata oraz wujek ścigali się na żużlu. Każdy weekend spędzaliśmy na torze. Od zawsze interesowało mnie, co się dzieje wokół tego sportu, jak to jest ustawiać maszynę itp. Byłem zaangażowany i podekscytowany tym jak wygląda żużel. Startowałem początkowo na mniejszych motocyklach, a także na innych odbiegających od tych żużlowych. Natomiast na normalnych żużlowych motocyklach zacząłem jeździć od 16. roku życia.

Kto był pana idolem na początku kariery?

W domu mieliśmy trochę kaset wideo z dawnych lat. Szczególnie pamiętam zapis z 1981 roku na Wembley i finał światowy, gdzie wygrał Bruce Penhall. Mój wujek ścigał się w tym samym zespole co Bruce. Oglądanie go to była prawdziwa przyjemność. Mogłem to robić w kółko. Został moim ulubionym żużlowcem. Australijczycy? Na pewno podobał mi się Billy Sanders i to co robił wujek David. Internet nie był powszechny jak dzisiaj, więc miałem niewiele możliwości, by znaleźć sobie inny wzór. Żużel w mojej miejscowości był mało popularny, wiele imprez żużlowych toczyło się poza naszym życiem lokalnym. Mieliśmy swój skromny żużlowy świat, w którym takie kasety były rarytasem.

ZOBACZ WIDEO Żużel. Przedpełski nie ma gwarancji startów, ale jest pewny o swoje miejsce w składzie

W 1997 roku został pan Młodzieżowym Indywidualnym Mistrzem Australii, pokonując Nigela Sadlera oraz Craiga Watsona. 

Nie uważam, że biorąc udział w tamtych mistrzostwach byłem bardzo dobry. Rok później też mogłem to wygrać. Trzecie miejsce trochę mnie rozczarowało. Zaczynając dość późno nie sądziłem, że mogę być dla innych poważnym przeciwnikiem. Nie dysponowałem żadnym darem do tego sportu, więcej pracowałem i pomagała mi rodzina. Myślę, że znacznie wcześniej powinienem trafić do Anglii, ale przepisy dotyczące pracy nie były dla mnie sprzyjające i straciłem trochę czasu.

W juniorskich mistrzostwach szło panu całkiem dobrze, ale nie potrafił pan tego przełożyć na mistrzostwa wśród seniorów. Skąd taka dysproporcja?

Nigdy nie podobało mi się podróżowanie w różne zakątki świata. Skupiłem się na Anglii. Moja rodzina nie była aż tak zamożna, więc nie mieliśmy żadnego vana, ani całego zaopatrzenia by móc obsłużyć Anglię, Australię, Polskę itd. Traktowałem żużel jako biznes. Cały transport najlepszego sprzętu kosztował bardzo dużo. Startując w IM Australii nie miałem przy sobie odpowiednich motocykli, części. Po czasie wiem, że zrobiłem źle, że nie skupiłem swojej uwagi na tym by zostać mistrzem Australii. Na pewno jest wiele błędów, których na pewno bym nie popełnił. Ponadto w tamtym czasie ścigali się tam najlepsi jak: Leigh Adams, Jason Crump, Todd Wiltshire i pozostali, a poziom był naprawdę wysoki. Lekceważąc te zawody, zamknąłem sobie drogę do Grand Prix, a wiem, że nie powinienem tego robić.

Oczywistym kierunkiem dla australijskich żużlowców jest liga angielska. Jak to wyglądało u pana? Jakie były początki?

Myślę, że ok. Pozostałem optymistą, mimo że nie miałem pewnego miejsca w składzie. Czekałem na swoją szansę. Podejmowałem spore ryzyko, bo nie jeżdżąc, nie zarabiałem. Trwało to jakieś cztery, pięć miesięcy. Jeden z zawodników, chyba Phillippe Berge, miał kontuzję i znalazłem się na jego miejscu. Miałem wysoki KSM w okolicach 9.0, choć nie odjechałem jeszcze żadnego biegu, ale takie były przepisy. Tak naprawdę, gdy jego kariera się skończyła, to moja mogła się zacząć.

Większość kariery spędził pan w Eastbourne oraz Lakeside. Dlaczego właśnie te drużyny?

Zrobiłem spory postęp w swojej jeździe. Wiele rzeczy się układało, a ja sam się do tego przykładałem. Anglia mnie bardzo mobilizowała, choć polski żużel był ważny, to jednak ścisła czołówka ścigała się nadal na wyspach. Dla mnie centrum żużla było w Anglii i cały wysiłek włożyłem właśnie tam. Miałem dobry mecz w Eastbourne i po tym zaoferowali mi stałe miejsce w składzie. W 2003 roku odjechałem ponad 70 spotkań, co pochłaniało mi bardzo dużo czasu. Startowałem tam kilka sezonów z dobrym skutkiem. Mieliśmy bardzo dobre relacje z Jonem Cookiem (menadżer zespołu - dop.red.), a później gdy on zmienił otoczenie, to poszedłem za nim do Lakeside. Oba tory były do siebie bardzo podobne. Uwielbiałem jeździć na małych torach, wielokrotnie z dobrym skutkiem. Jakby Grand Prix było tylko na takich, to pewnie miałbym duże szanse w cyklu.

Pamięta pan swój pierwszy występ w Polsce? To było w 1995 roku.

Tak. Byliśmy z rodziną na urlopie. Przy okazji zapytano mnie, czy nie mógłbym wystartować. Organizowano wtedy Camel Cup. Pojechałem tylko dwa wyścigi, ale poziom tego turnieju był bardzo wysoki, z zawodnikami z Grand Prix. W żadnym wypadku nie byłem kimś, kto może realnie rywalizować z gwiazdami, ale sam fakt, że byłem wśród tej elity znaczył dla mnie dużo. Ostatnio ktoś mi o tym przypomniał na Facebooku. Świetne wspomnienie.

W 2006 roku rynek na zagranicznych zawodników w Polsce otworzył się jeszcze mocniej. W składach można było mieć więcej niż dwóch żużlowców spoza Polski. Pojawiło się kilka ciekawych nazwisk. Pan podpisał kontrakt z TŻ-em Lublin. Jak do tego doszło?

Już nie pamiętam, kto to organizował, ale ktoś się ze mną kontaktował, dostałem e-maila z zapytaniem o starty w Lublinie i zgodziłem się. Wiem jedno, do polskiej ligi nie byłem w ogóle przygotowany i nie wziąłem jej na poważnie. Całą uwagę skupiałem na Anglii, trzymałem najlepszy sprzęt na angielskie tory. Na pewno to mogło potoczyć się inaczej, ale w drugim meczu złamałem miednicę, chyba w Grudziądzu. Nie powinienem tak szybko wsiadać na motocykl po tamtej sytuacji. W Lublinie podczas ostatniego swojego meczu złamałem ją ponownie. Jak dobrze pamiętam, to ostatnie zawody bez dmuchanej bandy. Tamta kontuzja była bardzo poważna i nadal ją odczuwam. Codziennie wykonując różne ćwiczenia, szczególnie te trudniejsze, sprawiają, że ten uraz przypomina mi się każdego dnia. Dopiero teraz zdaje sobie sprawę jak kontuzje wpływają na nasze dalsze życie.

Jak ocenia pan poziom polskiej ligi w tamtym czasie?

Wtedy ścigałem się w Anglii z najlepszymi. Może nie było tam Golloba, ale jeździł Rickardsson czy Hancock. Pomyślałem, że wchodząc do polskiej ligi będzie mi o wiele łatwiej, bo miałem obycie z zawodnikami z topu. Jak zobaczyłem składy w 2006 roku, to wielu z tych nazwisk po prostu nie znałem. Uważam, że powinienem mimo wszystko pojechać trochę lepiej.

Po tym sezonie zrobił pan sobie rok przerwy od ligi polskiej.

W Anglii zmieniłem klub, w Szwecji szło mi całkiem dobrze, więc nie szukałem więcej jazdy. Nie chciałem, żeby ta jazda wyglądała jak turystyka po torach i poznawanie ich. Może bym nadal był zawodnikiem w waszym kraju, ale Mark Loram miał fatalny upadek i zastąpiłem go w Ipswich. Jeździłem w dwóch klubach i byłem bardzo zapracowany.

W 2008 roku wrócił pan do Polski, podpisując kontrakt z Unią Leszno, gdzie ścigali się pana rodacy - Leigh Adams i Troy Batchelor. 

Ten sezon zaczął mi się dobrze, zarówno w Polsce jak i w Anglii. Miałem spory respekt przed tymi zawodnikami, bo ścigali się bardzo dobrze i byli niesamowicie szybcy. Może czułem się trochę dziwnie, bo z jednej strony nie każdy mówił po angielsku, ale dało się wyczuć ciśnienie. Nie wyciągnąłem wniosków i uważam, że nie wykorzystałem swojej szansy. Nie byłem przygotowany na tyle dobrze, by zrobić jeszcze lepszy wynik. Prezes klubu, Józef? (Dworakowski - dop. red.) kupił mi nowy silnik. Jak wsiadłem na motocykl, pierwszy raz mając go w ramie, to pomyślałem, Matko Święta, co to jest?! To najszybszy silnik na jakim jeździłem.

A starty we Wrocławiu?

Mogły być lepsze, ale nie poświęcałem już takiej uwagi Polsce. Do tego doszły sprawy osobiste, które nie pozwalają ci się myśleć o niczym innym. Wszystko masz gdzieś. Zamiast skupić się na budowaniu swojej pozycji w Polsce, to moje myśli krążyły gdzieś indziej. To był bardzo trudny czas dla mnie.

Osiągnięcia z kariery dają panu satysfakcję? Co zmieniłby pan w swoim podejściu, jeśli można byłoby to zrobić?

Wiele rzeczy w moim wykonaniu, to jedna wielka katastrofa. Powinienem był wiedzieć, że eliminacje do Grand Prix są dla mnie najważniejsze, a tak nie było. Nie miałem wystarczająco dużo ambicji czy determinacji. Za dużo kalkulowałem, czy nie za dużo wydaje, ile dać na sprzęt, czy mechaników. Na pewno inaczej podchodziłbym do żużla. Nie skupiałbym się tylko na pieniądzach, ale na osiąganiu wyników. Postawiłem sobie za cel zarobić na dom i tego dokonałem. Kto wie, może ścigałbym się do dnia dzisiejszego, gdym miał inne nastawienie. Pamiętam rok kiedy Greg Hancock zdobywał drugi tytuł IMŚ. Zawsze starałem się go słuchać, ale nie obchodziło mnie ile kasy wykłada na żużel. Wtedy tego nie rozumiałem, a dziś byłoby inaczej. Zdałem sobie sprawę, Jezu, wszystko zrobiłem źle. Czuję, że zmarnowałem swój czas. Poświęciłem temu tyle czasu i w sumie nie mam nic.

Ma pan jakieś szczególne momenty w swojej karierze?

Zostałem najlepszym zawodnikiem w drugiej lidze angielskiej. Wiele zwycięstw z lepszymi ode mnie. Byłem w wielu krajach, na różnych zawodach. Wiele śmiechu i radości. Szczególny bieg? Był ostatni wyścig meczu w Szwecji. Jechaliśmy razem z Gregiem Hancockiem, ale jego motor zgasł jeszcze przed biegiem. Został wykluczony. Musieliśmy zdobyć trzy punkty. Wszyscy myśleli, o nie, to koniec. Bez Grega nie damy rady, a ja powtórkę wygrałem mając za rywali Adamsa i Bjerre.

Jak pana zdaniem wygląda dziś australijski żużel? Jest lepiej, gorzej?

Współpracuje trochę z Rohanem Tungatem, w kwestii fitness i przygotowania fizycznego. Trenujemy wspólnie i wszystko idzie dobrze. Właśnie Rohan jest jednym z wyróżniających się zawodników. Jason Doyle jest fantastyczny, Max Fricke i Jack Holder ciągle pną się ze swoim poziomem. Nie ukrywam, że boję się o przyszłość tego sportu. Z jednej strony mamy pandemię koronawirusa, która wpływa na rozgrywki w Anglii. Właśnie tam wybijają się młodzi Australijczycy, a teraz możliwości mają właściwie tylko Polacy. Polski żużel wygląda na bardzo mocny. Nie wiemy, jaka będzie sytuacja w Anglii, jak kluby poradzą sobie po tym wszystkim. Szwecja też ma swoje problemy. Nie zapominam jednak, że w waszym kraju jest niesamowity speedway, który chce się oglądać bez przerwy. Grand Prix też jest niesamowite.

Jack Holder, Jaimon Lidsey i Max Fricke. Właśnie na tej trójce będzie spoczywać przyszłość australijskiego żużla. Widzi pan któregoś z nich w roli medalisty albo mistrza świata?

Jaimon jest według mnie zdumiewający. Postęp jaki poczynił, robi na mnie wrażenie. To wciąż bardzo młody zawodnik, który już startuje w świetnych klubach jak Rawicz czy Leszno. Ostatnie dwa sezony w jego wykonaniu wyglądały naprawdę bardzo dobrze. Imponuje mi. Jest zupełnie inny niż ja na początku kariery. Myśli tylko o tym jak zostać topowym żużlowcem. Jaimon ma wielką szansę by zostać mistrzem świata seniorów. Ale dlaczego miałby tego nie zrobić Jack? Skoro ma wsparcie brata, jest bardzo utalentowany, dobrze wyszkolony i ściga się w Ekstralidze.

Myśli pan, że Jason Doyle jest jeszcze w stanie wrócić do walki o tytuł mistrza świata?

Zaczynał w podobnym czasie, może kilka sezonów później. Już wtedy mówił, że chce zostać mistrzem świata i na pewno to zrobi. Powiedziałem: nie, nawet nie ma takiej szansy. W tamtych czasach nie należał do wybitnych żużlowców. To piękna życiowa historia z jego udziałem. Gdy skończyłem karierę, także trenował ze mną i w pewnym sensie mu doradzałem w kilku kwestiach. Jason w moim uznaniu to nieprawdopodobnie ciężko pracujący nad sobą zawodnik. Nigdy nie miałem do czynienia z osobą bardziej zdeterminowaną w tym sporcie. Darcy Ward czy Tai Woffinden, których też oglądałem, gdy byli młodzi, prezentowali poziom mistrzowski, już w tym wieku. Jakby w ogóle nie mieli żadnych braków czy kompleksów. To naprawdę zdumiewające czego dokonał Jason Doyle. On miał determinację by zostać mistrzem świata, a ja miałem jej tylko tyle, by zarabiać pieniądze i kupić dom. Jason będzie miał bardzo trudne zadanie, bo Bartosz Zmarzlik to najszybszy zawodnik jakiegokolwiek widziałem w swoim życiu. Wygląda zdumiewająco. Zmarzlik jest inny niż pozostali i dokonał nieprawdopodobnych rzeczy, ma już dwa tytuły i uważam, że na tym się nie skończy.

Zmieńmy temat. Czym zajmuje się pan po zakończeniu kariery?

Fitness, podnoszenie ciężarów. Bardzo mnie to interesuje. Dużo czasu spędzam na siłowni, pomagam ludziom w ćwiczeniach, doradzam. Dużo się nauczyłem przez ten czas, ale wciąż czuję, że dużo nauki przede mną. Nie zarabiam na tym fortuny, ale sprawia mi wielką radość, gdy mogę pracować z ludźmi, gdy mówią mi, że czują się lepiej i są silniejsi. To moja pasja, ale też chęć pracy nad sobą. To coś kompletnie innego niż jazda na żużlu.

A co pana zdaniem jest istotne w przygotowaniu żużlowca?

Dzisiejszy żużel skupia się na tym, by wszystko było jak najlżejsze. Jeśli zawodnik jest bardzo lekki to niesie to za sobą pewne ryzyko. Mała waga to podatność na kontuzje. Z drugiej strony rozumiem, że patrzą na wagę i chcą być ekstremalnie wytrenowani, bo to zwiększa ich szanse na dobry wynik.

Zobacz także:
Artur Pietrzyk o ukształtowaniu osobowości, życiu po karierze, Włókniarzu i mistrzowskich tytułach [WYWIAD]
Włodzimierz Heliński. Cztery lata czekał na debiut w lidze, a później został cichą gwiazdą


KUP BILET NA 2024 ORLEN FIM Speedway Grand Prix of Poland - Warsaw -->>

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×