Młodych wysłać po naukę do Australii - rozmowa z Rafałem Dobruckim, trenerem Falubazu Zielona Góra oraz kadry U-19

Oliwer Kubus
Oliwer Kubus

W krajach skandynawskim istnieją klasy o profilu żużlowym, w których kandydaci na zawodników uczą się żużla od absolutnych podstaw. A gdyby przenieść ten pomysł na polski grunt? W Gdańsku rozważa się utworzenie szkoły, która miałaby każdego roku dostarczać utalentowanych jeźdźców. Popiera pan tę ideę?

- Oczywiście. To nie musi być stricte oparte na żużlu, ale sporcie motorowym w ogóle. Skoro coraz więcej szkół nastawionych na kształcenie technicznie jest zamykanych, to taki ośrodek byłby bardzo dobrym pomysłem. Miejsce, w którym miałby powstać, nie odgrywa ważnej roli. Może być to Gdańsk bądź inne miasto. Przede wszystkim szukajmy ludzi, którzy wcześniej zasmakowali żużla i mogliby uczniom pomóc.

Są inne, mniej ryzykowne pomysły?

- Taką wędrującą szkołę stanowią niewątpliwie zgrupowania zaplecza kadry, na które zjeżdżają chłopcy z całej Polski. Spotkania, rozmowy, analizy wideo, zajęcia z psychologiem i w końcu same zawody to ogromna lekcja. Oczywiście tylko dla tych, którzy chcą z niej coś wynieść. Uważam, że mamy z juniorami poważny problem i chyba jest to problem cywilizacyjny.

Ale myśli pan głównie o ich charakterze?

- Tak. Kilka dni temu rozmawiałem z zaprzyjaźnionym psychologiem z Ukrainy i wspólnie dokonaliśmy podział młodych zawodników na trzy grupy: na tych, którzy chcą się ścigać na żużlu; na tych, którzy chcą jeździć na żużlu oraz tych, którzy mają zachciankę, by zostać żużlowcem. Życzylibyśmy sobie, by było jak najwięcej przedstawicieli pierwszej kategorii, czyli takich, dla których żużel jest pracą, swego rodzaju powołaniem.

Wydaje się jednak, że jest ich coraz mniej. W jakich procentowych proporcjach przestawiłby pan ten podział?

- Jeśli mówimy o zawodnikach do 19 lat, to... Chciałbym powiedzieć, że tych z pierwszej grupy jest około 20 procent, tylko obawiam się, że to zbyt dużo. Ale niech będzie: ścigających się juniorów jest 20 procent, jeżdżących 30, a resztę zapisałbym do ostatniej grupy.

Wnioski mało optymistyczne. - Ale moim zdaniem prawdziwe. Rozmawiałem z Adamem Skórnickim o jego spostrzeżeniach po powrocie z Australii. I sądzę, że przedstawicieli z tej ostatniej kategorii, te 50 procent, trzeba by wysłać na Antypody. Gwarantuję panu, że po dwóch tygodniach oni zapomną o żużlu. Tam, żeby chłopak mógł jeździć, musi wszystko sobie kupić. Gdy już wyjeżdża na tor, to go gryzie, bo wie, że ma dwie godziny treningu, na który musiał pożyczyć kasę od kolegów. I w ciągu tych dwóch godzin stara się wykonać 110 procent normy.
Trener naszej młodzieżowej kadry dzieli adeptów na trzy kategorie Trener naszej młodzieżowej kadry dzieli adeptów na trzy kategorie
Czyli powinien zainwestować, by w następnych latach czerpać ze sportu profity. - Chodzi o hart ducha. Trzeba podjąć wiele wyrzeczeń, przejechać mnóstwo kilometrów, by maksymalnie wykorzystać godzinę zajęć. Z tej 50-procentowej ekipy, którą wcześniej określiliśmy, do treningu przystąpiłaby najwyżej połowa. Pozostali stwierdzą: "e, to bez sensu". Po prostu im się nie będzie chciało.

Należy im zorganizować obóz przetrwania w Australii?

- Przełóżmy to na polskie realia. Bo te 50 procent chłopaków zabiera u nas czas i miejsce tym, którzy rzeczywiście zamierzają coś osiągnąć.

W takim razie jak wyselekcjonować tę odpowiednią grupę. Wystarczą obserwacje?

- Przede wszystkim. Osoba, która spędziła przy żużlu kilka lat, jest w stanie określić, kto do tego sportu się nadaje, a kto powinien sobie odpuścić. Przy pomocy psychologa wyłapalibyśmy ze stuprocentową skutecznością zawodników, którzy chcą się ścigać. Zresztą oni sami by do nas przychodzili. Należałoby też zachować ostrożność i delikatność, bo młodzież jest różna i może w niepożądany sposób zareagować na wykluczenie. Z tego powodu rzeczywiście selekcja może do łatwych nie należeć. Ponadto zauważyć trzeba, że adeptów szkółek jest coraz mniej.

Zostawiając temat młodzieży. W pracy każdego trenera przychodzi moment wypalenia. Obserwujemy to choćby w skokach narciarskich, gdzie szkoleniowiec Austrii Alexander Pointner nosi się z zamiarem odejścia, mimo że braku sukcesów nie można mu zarzucić. Wydaje się panu, że w żużlu też nie należy pracować zbyt długo w jednym miejscu?

- W pełni się zgadzam. Tyle w tej sprawie powiem.

Jest pan jednym z niewielu żużlowców, którzy zdołali ukończyć studia. Jak ważne jest dla sportowca wykształcenie? Da radę skutecznie godzić żużel z edukacją?

- To dla mnie temat drażniący. Dyskutowaliśmy o tym i wyszło na to, że najmniej czasu mają ci młodzieżowcy, którzy się nie uczą. Jak to możliwe? Ich trzeba zapytać. Mnie argument o braku czasu nie przekonuje. W trakcie wieloletniej kariery w jednym sezonie potrafiłem startować w trzech ligach i jednocześnie kontynuować naukę na kolejnych szczeblach. Poza tym szkoły są dziś bardzo elastyczne. Respektują to, że ich uczeń robi karierę jako sportowiec i często idą im na rękę, a niekiedy, jak to miało miejsce w przypadku Patryka Dudka, czynią z zawodnika swoją wizytówkę.

Dla chcącego nic trudnego?

- Dzisiaj kto chce, ten zrobi maturę i może bez większego problemu studiować.

Jesteśmy na Facebooku. Dołącz do nas!

KUP BILET NA 2024 ORLEN FIM Speedway Grand Prix of Poland - Warsaw -->>

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×