Break point: Bezradność mistrza
Finał Wimbledonu był dla sympatyków tenisa smutną lekcją o przemijaniu, o wyższości tenisa kunktatorskiego nad ofensywnym. Unaocznił też, że upływającego czasu nie da się ot tak oszukać.
Choć tenisowo wychowałem się w czasach największej dominacji Szwajcara, jego fanem nie byłem nigdy. Owszem, jako komuś, kto sam próbował grać w tenisa, imponowała mi lekkość jego gry, sposób w jaki wygrywa czy cudowne uderzenia, jakie posyłał, jakby z niczego, jakby zagranie kosmicznego winnera było najprostszą rzeczą na świecie. Bliżej mi jednak do innych, nie tak doskonałych tenisistów z pokolenia New Balls, którzy mimo że mieli wiele argumentów i nieprzeciętne umiejętności, w pierwszej dekadzie XXI wieku zostali w tak nieprawdopodobny sposób zdominowani przez arcymistrza z Bazylei.
Cechą charakterystycznego niemal każdego meczu z udziałem Federera było to, że nadawał ton grze, wyznaczał standardy kolejnej wymiany. W finale Wimbledonu fanów Helweta najbardziej mógł uderzyć fakt, że tak naprawdę to nie on decydował o przebiegu pojedynku. To nie on był autorem wyniku, jak to zwykł czynić przez prawie dekadę swoich wielkich występów. Bo wynik tego meczu od pierwszej do ostatniej piłki zależał od Djokovicia, a że przedłużył się do piątej partii, w której Federera w grze trzymały wola walki i serwis, bowiem argumentów czysto tenisowych po stronie Maestro było jak na lekarstwo, jest sprawką tylko i wyłącznie trzęsącego się na samą myśl o wygranej Serba, który na koniec przyznał, że przy piłce meczowej pragnął tylko jednego - aby Federer nie trafił pierwszym podaniem.W finale Wimbledonu zobaczyliśmy Federera w wersji "servebot", przez cały mecz utrzymującego się w grze dzięki podaniu, które - jak pokazał czwarty set - wcale nie było nie do przełamania. Z linii końcowej argumentów nie było i to nie tylko z bekhendu, który nie od dziś jest łakomym kąskiem dla rywali bazylejczyka. Forhend, perła w arsenale szwajcarskiego arcymistrza, też gdzieś zginął. Tenis 32-latka z Bazylei przypomina niszczejący, aczkolwiek ciągle piękny i przyciągający uwagę relikt minionej epoki tenisa.
Federer solidnej grze z linii końcowej Djokovicia bardzo często próbował się przeciwstawiać bekhendowym slajsem. Ale to nie przynosiło mu zamierzonego efektu. Federerowski slajs, w mojej opinii jedno z najpiękniejszych zagrań w historii tenisa, które należałoby umieścić jako wzór w słynnym muzeum w Sèvres, kompletnie nie wyrządza przeciwnikom krzywdy. Mając w pamięci ostre jak brzytwa, przecinające powietrze i lecące tuż nad siatką slajsy Helweta, to te, którymi nas raczył 6 lipca, należy skwitować jedynie uśmiechem politowania. Taktyka chip and charge też nie mogła dać powodzenia. Właściwie po dwóch godzinach gry to już był chip, czyli odegranie returnu slajsem. Charge, a więc natychmiastowy atak do siatki po returnie, był dla Federera iście samobójczy, bo Djoković mijał go z dziecinną łatwością, tak jak przy niemal każdej innej ofensywnej próbie zakończenia wymiany.Dzisiejszy tenis wspomaga tenisistów, którzy są mniej utalentowani techniczno-taktycznie. Duże i ciężkie piłki, a przede wszystkim "katapultujące" naciągi rakiet, ułatwiające kontrowanie - sprawiające, iż przy odrobinie szczęścia, nawet tak krucha tenisistka jak Agnieszka Radwańska jest w stanie posłać piłkę z prędkością prawie 160 km/h - są wodą młyn dla wytrawnych defensorów, mogących przebijać żółtą piłeczkę nad siatką w nieskończoność. Kreatywni zawodnicy ze zmysłem do gry kombinacyjnej mają coraz mniej do powiedzenia, I niewiele wskazuje, aby ten trend uległ zmianie, bo patrząc na młode pokolenie - ci z lekkością gry mogą co najwyżej wyróżniać się pięknymi porażkami, albo przestawić swój tenis na tenis defensywny, zwany też ładnie "tenisem procentowym".
Głównymi aspektami tenisa procentowego są umiejętność zagrywania długich i mocnych przeważnie krosowych piłek z jak największą rotacją topspinową oraz styl prowokujący przeciwnika do popełniania błędów a ograniczający własne pomyłki do minimum. Ale jak każda dyscyplina sportu, tenis powinien dawać satysfakcję oglądającym. A patrzenie dzień w dzień przez prawie cały rok na okopanych za linią końcowych, przerzucających piłkę metry nad siatką i nierzadko wydających z siebie potępieńcze jęki tenisistów przyjemności nie daje, tylko ją odbiera.
Finał Wimbledonu 2014 był dla wielu sympatyków tenisa smutną lekcją o przemijaniu. Pokazem bezradność wielkiego mistrza. Ale też po raz kolejny unaocznił, że we współczesnym męskim tenisie wystarczy mieć w sobie wolę przetrwania, aby być o krok od wielkoszlemowego zwycięstwa. Krok, którego tym razem nie udało się postawić, a wiele wskazuje, że nie uda się już nigdy.
Marcin Motyka
Jesteśmy na Facebooku. Dołącz do nas! Na Twitterze też nas znajdziesz!