Każdy miał swoje pięć minut - rozmowa z Sebastianem Świderskim, trenerem ZAKSY Kędzierzyn-Koźle

Wiktor Gumiński
Wiktor Gumiński

Pierwszy rok w ZAKSIE już za Wojciechem Ferensem. Nie otrzymał on w tym czasie zbyt wielu szans. Wchodzi w rachubę opcja jego wypożyczenia do innego zespołu? 

-  Poczekajmy, zobaczymy. Wojtek przyszedł do nas po rozegraniu udanego sezonu w barwach ekipy z Olsztyna. Niestety, zajęła ona ostatnie miejsce, więc nie mierzył się tam z jakimś większym ciśnieniem. Liczyliśmy, że nam pomoże, ale było widać, iż był to dla niego trochę duży przeskok. Swoje zadania wykonywał jednak w stu procentach, na treningach prezentował się bardzo dobrze. W niektórych spotkaniach dało się dostrzec, że nie wytrzymuje dość dużej presji. On potrzebuje ogrania, gry z najlepszymi o wysoką stawkę oraz impulsu z boku po to, by przyzwyczaił się do grania na wysokim poziomie. Na pewno ostatni sezon był dla niego trudny, przełomowy, ale myślę, że teraz będzie już z górki. Na tę chwilę nie rozpatrujemy wielkich zmian, jeśli chodzi o jego osobę.

Dość niespodziewaną informacją okazało się nawiązanie współpracy przez ZAKSĘ z Mirko Corsano. Jaką pełnił on rolę podczas dwóch miesięcy pobytu w Kędzierzynie-Koźlu?

- Znamy się z Mirko bardzo długo, z czasów gry w Maceracie. Nasze rodziny dobrze się znają, córki chodziły razem do jednej klasy. Przyjechali do Polski na ferie zimowe, spędzili u mnie półtora tygodnia i przy okazji jakichś rozmów Mirko zapytał się, czy ewentualnie mógłby odbyć u nas staż. Zaproponowaliśmy mu, żeby przyjechał i zobaczył, jak to wszystko wygląda z drugiej strony. Miał dobry kontakt z chłopakami, także myślę, że owe dwa miesiące zarówno on, jak i zawodnicy oceniają pozytywnie. Mirko był niezmiernie zadowolony, bo nabrał trochę doświadczenia. Było widać, że spojrzenie na siatkówkę z jego punktu widzenia jest trochę inne.
Teraz przejdźmy już do poszczególnych osiągnięć drużyny. Jednym z meczów, po których najbardziej mogliście sobie pluć w brodę, była porażka 2:3 w Stambule. Jak się później okazało, każde zwycięstwo na tureckiej ziemi dałoby wam awans do fazy pucharowej Ligi Mistrzów. - W tym spotkaniu dopadła nas niestety kolejna kontuzja. Właśnie wtedy Jurek Gladyr zgłosił problem z kolanem. My musieliśmy ten mecz wygrać, a zespół z Turcji zagrał bardzo odważnie, na luzie. Dla nich było to pożegnanie z Ligą Mistrzów. Wcześniej nie wygrali żadnego spotkania. Wychodziło im praktycznie wszystko. Szczególnie mocno ryzykowali na zagrywce, która im siedziała. Właśnie tym elementem, oraz kilkoma naszymi prostymi błędami, przegraliśmy ten mecz. Przez to jedno spotkanie odpadliśmy nie tylko z Ligi Mistrzów, ale również z Pucharu CEV. Z perspektywy czasu widać jednak, że ta Liga Mistrzów nie opłacała nam się finansowo. Nawet w sezonie 2012/2013, kiedy doszliśmy do Final Four, musielibyśmy wygrać to trofeum, żeby przychody pokryły wydatki, aby wyjść na zero. Do Ligi Mistrzów się dokłada, natomiast rzeczywiście szkoda, gdyż spokojnie mogliśmy grać dalej, a przynajmniej spaść do Pucharu CEV i tam powalczyć.

W Pucharze CEV zagracie za to w najbliższym sezonie. Traktujecie to jako sportową degradację czy łatwiejszą drogę do wygrania potencjalnego trofeum?

- Trzy lata temu graliśmy w finale tych rozgrywek i niestety przegraliśmy, u siebie, z ówczesnym Sisleyem Belluno. Na pewno jest to łatwiejszy puchar do zdobycia i nie kosztuje aż tyle, co gra w Lidze Mistrzów. Będziemy starać się zaprezentować w nim z jak najlepszej strony i dojść jak najdalej. Niektóre zespoły traktują europejskie puchary jako zło konieczne, zaś polskie drużyny, właśnie dzięki takim pucharom jak Challenge czy CEV, nabijają punkty. Między innymi dzięki temu nasz kraj ma trzy kluby w Lidze Mistrzów. Rosjanie, których przedstawiciele wygrali te rozgrywki oraz Klubowe Mistrzostwa Świata, mają na przykład tylko dwa miejsca. 

ZAKSA zanotowała sporo wpadek, zanim odniosła imponującą serię trzynastu wygranych spotkań z rzędu, zakończoną dopiero w drugiej dekadzie kwietnia. Najgłośniejszym echem odbiła się klęska 0:3 w Kielcach. Paradoksalnie, to właśnie od tego momentu rozpoczął się znaczący progres pańskiej drużyny.  

- Nie zakładaliśmy, że potrzebujmy porażki w tym meczu, żeby odbić się od dna. Natomiast rzeczywiście była to kropla, która przelała czarę goryczy. Fala krytyki spłynęła na mnie i na cały zespół. Ostro porozmawialiśmy ze sobą. Przez kilka dni więcej pracowaliśmy nad głowami, nad podejściem poszczególnych ludzi do treningu. Wyjaśniliśmy, jakie są nasze wymagania względem chłopaków i jakie oni mają względem nas. Doszliśmy do porozumienia i od tego wszystko się zaczęło. Zaczęliśmy trochę inaczej trenować, zawodnicy zaczęli też inaczej do tego podchodzić. Jak więc widać, taki wstrząs był potrzebny i przyniósł pozytywne efekty.

Wykonany przez drużynę postęp został jednak na dobre doceniony dopiero półtora miesiąca po wspomnianej wpadce z Effectorem. Wówczas triumfowaliście w Pucharze Polski, choć przed turniejem absolutnie nie byliście stawiani w roli faworyta. Takie podejście siatkarskiego środowiska dawało wam dodatkową motywację?

- Nie, my nie myśleliśmy w ogóle o tym, kto jest faworytem. Na pewno nie byliśmy nim my, ponieważ w hierarchii półfinalistów stawiano nas chyba najniżej. Pojechaliśmy do Zielonej Góry z myślą, żeby zagrać tam dobre zawody. Nie poddaliśmy się nawet, gdy dość wysoko przegrywaliśmy w półfinale z PGE Skrą. Walczyliśmy o każdą piłkę i udało nam się odwrócić losy spotkania. Późnej, już na fali, zagraliśmy bardzo dobry pojedynek finałowy z Jastrzębskim Węglem, demonstrując naszą siłę. Nie przygotowywaliśmy się jakoś specjalnie pod kątem tego turnieju. Bardziej szykowaliśmy się do maratonu z Indykpolem AZS Olsztyn. Ten zespół jest dla nas bardzo niewygodny, a musieliśmy zagrać z nimi aż pięć spotkań - ostatni mecz rundy zasadniczej, trzy pojedynki w pierwszej rundzie play-off i ćwierćfinał Pucharu Polski.

Jednym z bohaterów zielonogórskiego turnieju był Dick Kooy, który przez sporą część sezonu nie mógł odnaleźć właściwego rytmu w polu serwisowym. Nagle, pod koniec rundy zasadniczej, jednak odpalił i od tego momentu był jednym z najlepiej zagrywających siatkarzy w PlusLidze. Jak wytłumaczyć tę cudowną przemianę? 

- Z Dickiem trzeba dużo pracować. Niestety, on jest perfekcjonistą. Zawsze chce robić wszystko na sto procent, nie chce popełniać pomyłek. Siatkówka na dzień dziś jest przede wszystkim grą błędów. Nikt nigdy nie będzie miał po sto procent w ataku, zagrywce czy przyjęciu, bo jest to po prostu nieosiągalne. On natomiast do tego dąży, tak został wychowany. Jego wujkiem jest Ron Zwerver, swojego czasu najlepszy zawodnik na świecie, więc ma się na kim wzorować. Na początku Kooy nie chciał popełniać błędów na zagrywce, bardziej starał się wprowadzać piłkę do gry. Potem gdzieś się przełamał i zaczął naprawdę bardzo dobrze serwować, we wszystkie strefy, a nie tylko w swoją ulubioną.
Świderski zamknął usta wszystkim swoim krytykom po nieoczekiwanym sukcesie w Pucharze Polski Świderski zamknął usta wszystkim swoim krytykom po nieoczekiwanym sukcesie w Pucharze Polski
Po sukcesie w Pucharze Polski nieuchronnie dochodzimy do nieszczęsnego, trzeciego meczu półfinałowego przeciwko Resovii, w którym to Michał Ruciak grał z urazem barku. Gdyby jeszcze raz miał pan rozegrać to spotkanie, wstawiłby pan do szóstki Dana Lewisa?

- Nie wiem, jakbym miał taką wiedzę, to bym szukał jakiegoś innego rozwiązania (uśmiech). Przez dwa i pół seta, a nawet przez cały mecz, wszystko funkcjonowało bardzo dobrze. Tak naprawdę rzeszowianie chyba do ostatniej piłki nawet nie zauważyli, że Michał ma kontuzję. Zagrywał tylko skróty, bo nie miał siły i możliwości na nic więcej. Tymi serwisami narobił przeciwnikom bardzo dużo kłopotów. W ataku też był ciągle śledzony, więc tutaj nie było jakiegoś wielkiego problemu. Rzeczywiście, może zabrakło jednej, dwóch piłek w ataku, które by skończył i ten mecz potoczyłby się zupełnie inaczej, teraz można gdybać. Michał chciał za wszelką cenę wystąpić w tym spotkaniu. Przeanalizowaliśmy więc sytuację i zdecydowaliśmy się, że postawimy na niego, jako tego mocniejszego w przyjęciu. Miał się poświęcić tylko i wyłącznie w tym elemencie, starając się robić więcej szumu niż zdobywać punktów.

W trakcie sezonu podkreślał pan kilkukrotnie, że drużyna jest nowa i potrzebuje czasu na znalezienie lidera. Mam wrażenie, że jednego, zdecydowanego przywódcy nie wyłoniliście aż do samego końca rozgrywek.

- Wszyscy go szukali, wzorując się na poprzednim sezonie, gdzie taką rolę spełniał Fonteles. Liga później pokazała, że nie potrzebowaliśmy jednego lidera. Wystarczyło, żeby w każdym spotkaniu ktoś inny brał na swoje barki ciężar zdobywania punktów. Zawsze błyszczał ktoś inny. Natomiast już pod koniec sezonu było widać, że odpowiedzialność bierze na siebie Kooy. Holender bardzo często atakował w najtrudniejszych akcjach sytuacyjnych, nie rozegranych, a wystawianych z musu. Na pewno na początku brakowało nam takiego pewnego siebie człowieka, który by nie pękał i mówił, by te piłki wystawiać właśnie do niego. Czy był liderem? Myślę że nie. Każdy miał swoje pięć minut i starał się ten czas wykorzystać.

Jesteśmy na Facebooku. Dołącz do nas! Na Twitterze też nas znajdziesz!

Jak oceniasz pracę Sebastiana Świderskiego w jego pierwszym pełnym sezonie na stanowisku trenera?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×