Wyjeżdżam do Nowego Jorku - rozmowa z Ivanem Miljkoviciem, jednym z najbardziej utytułowanych siatkarzy świata

Ola Piskorska
Ola Piskorska

Ola Piskorska: Pochodzisz ze sportowej rodziny, ale byłeś pierwszy, który wyczynowo gra akurat w siatkówkę. Jak do tego doszło?

Ivan Miljković: To prawda, moja rodzina była zawodowo związana ze sportem i dlatego dla moich rodziców od początku było ważne, żebym ja też uprawiał jakąś dyscyplinę. W szkole podstawowej trenowałem różne rzeczy: piłkę ręczną, tenis czy pływanie, ale ponieważ byłem słaby i delikatnie zbudowany, to zdecydowaliśmy się na siatkówkę. I to się okazało idealnym rozwiązaniem, bo siatkówka to nie jest sport kontaktowy i mój brak siły fizycznej nie był problemem.

Od początku polubiłeś ten sport?

- Tak, właśnie z powodu braku kontaktu z innymi zawodnikami (śmiech). Ale po 2-3 latach poczułem, że to jest bardzo dobra dyscyplina dla mnie, odnalazłem się w siatkówce i postanowiłem zostać w niej na dłużej.

Teraz jesteś jednym z najlepszych, jeśli nie najlepszym, siatkarzem na świecie. Patrząc wstecz, co - twoim zdaniem - było kluczowe do osiągnięcia takiego sukcesu?

- Zacznijmy od tego, że ja nie wierzę w coś takiego jak szczęście. Dla mnie szczęście to małżeństwo pomiędzy dobrym przygotowaniem się i pojawieniem się okazji (śmiech). I to jest jedna z części mojej teorii sukcesu. Ja się przygotowywałem najlepiej jak mogłem i wykorzystywałem dane mi okazje. A druga część jest taka, że nigdy nie należy oczekiwać, że ktoś ci coś da. Najpierw ty musisz dać coś z siebie. To jest moja filozofia życiowa, nie tylko w sporcie, ale i w całym życiu. A mój osobisty sukces sportowy to przede wszystkim bardzo ciężka praca. Talent oczywiście, ale on jest ważny tylko na początku, a potem już tylko praca, praca i praca.
A która okazja w takim razie była kluczowa w twoim życiu sportowym? Która otworzyła ci drogę do zostania wybitnym siatkarzem?

- Wtedy, kiedy w 1998 selekcjoner drużyny narodowej Zoran Gajić powołał mnie do reprezentacji na mistrzostwa świata w Japonii. Jechałem tam jako trzeci atakujący, ale mimo to Gajić dał mi zagrać kilka spotkań na turnieju. I to było najważniejsze - jego wiara w to, że ja mogłem wtedy pomóc naszej drużynie narodowej i danie mi szansy. Cała moja kariera zaczęła się od tamtego powołania.

Czy w związku z tym Gajić jest twoim ulubionym trenerem, ze wszystkich, z którymi pracowałeś?

- Nie mam ulubionego trenera. Od każdego trenera można się czegoś nauczyć, na przykład jak coś należy robić, jak i również jak czegoś nie należy robić (śmiech). Każdy trener był dla mnie ważny.

A może w takim razie któryś klub w twojej karierze jest twoim ulubionym?

- Jeżeli miałbym wybierać, to chyba lata spędzone we Włoszech (2000-2007 Lube Banca Macerata i 2007-08 Roma Volley - przyp. red.), bo to był okres, kiedy liga włoska była najsilniejsza na świecie i granie w niej było bardzo prestiżowe. Kiedy tam trafiłem jako młody chłopak, to byłem niezwykle zdeterminowany, żeby pokazać się z jak najlepszej strony, żeby udowodnić wszystkim, że jestem dobry. Bo, mimo swojego młodego wieku, wiedziałem, że sukcesem nie jest to, że mnie wzięli do tej ligi. Sukcesem będzie dopiero to, jeżeli będą chcieli mnie w niej zatrzymać. I to mi się udało. A potem zmieniłem kraj na Grecję i tam chyba była najprzyjemniejsza atmosfera, wspaniali kibice...

Naprawdę? Słyszałam różne rzeczy o atmosferze na trybunach w Grecji i tamtejszych kibicach, raczej mało pozytywne. Rzucanie przedmiotami na boisko czy w zawodników na przykład?

- Ale do tego można się szybko przyzwyczaić (śmiech). Ja bardzo lubiłem atmosferę w Pireusie i dobrze mi tam było. A teraz gram w Turcji, bo dla siatkarza z moim doświadczeniem i moim wieku liga turecka wydawała mi się optymalnym rozwiązaniem.

Siatkówka na SportoweFakty.pl - nasz profil na Facebooku. Dla wszystkich fanów volleya i nie tylko! Kliknij i polub nas. Wolisz ćwierkać? Na Twitterze też jesteśmy!

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×