Artur Siódmiak: Kiedy życie skreśla, nie pytając o zgodę

Michał Kołodziejczyk
Michał Kołodziejczyk
Brakuje panu byłych zawodników w strukturach?

Trochę brakuje, ale kilku moich kolegów z drużyny dołączyło ostatnio do pionu szkoleniowego. Do zarządu nie da się dostać tak po prostu, dlatego zakładamy fundację. Stwierdziliśmy, że siła tkwi w naszej grupie, bo jak sam pójdę do prezesa Andrzeja Kraśnickiego i powiem mu, że jest jakiś problem, to się ze mną zgodzi albo nie. A jak pójdziemy wszyscy, to uwierzy, że coś jest nie tak. Liczyliśmy na to, że Bogdan nie zostanie prezydentem Kielc, bo wtedy może chciałby działać w związku. Pociągnąłby nas za sobą, jest osobowością. "Handaball Legends" powstaje jednak właśnie w oparciu o jego drużynę i o byłe zawodniczki z reprezentacji kobiet. Będziemy starali się wspierać piłkę ręczną przez media, wymuszać na władzach wpływ na szkolenie i na wydatkowanie pieniędzy na marketing. Normalnie w struktury nie udałoby nam się wejść, bo nie mamy poparcia tak zwanego terenu.

Walczycie o szczytne cele czy po prostu o stołki?

Nam o stołki nie chodzi, tak naprawdę to nic fajnego być prezesem. Chcemy zmian, które uzdrowią naszą dyscyplinę. Na ośrodki szkolenia ministerstwo daje kilka milionów złotych rocznie - to duże pieniądze, za moich czasów takich nie było. Planujemy zrobić pozytywne rzeczy, których efekt będzie widoczny dopiero za kilka lat. Taka fundacja to dla nas jedyna droga, by zbliżyć się do ludzi odpowiedzialnych za rozwój piłki ręcznej w Polsce. Przez dziesięć lat rozgrzewaliśmy kibiców w styczniu kolejnymi występami na wielkich turniejach, teraz nie istniejemy. Mnie jest tak zwyczajnie, po ludzku, przykro. Nie płaczę, ale jestem przygnębiony - to, że w tym roku nie ma nas na mistrzostwach świata, to jakaś masakra. Uważam, że można byłoby zrobić więcej. Ktoś mi zarzuci, że narzekam i mówię głupoty, zamiast zająć się pracą, tyle że ja na miarę swoich możliwości robię bardzo dużo poprzez moją Akademię Małych Mistrzów i Stowarzyszenie Akademia Sportu.

Prowadzi pan na przykład zajęcia wychowania fizycznego dla ośmiu tysięcy dzieci na raz. To chyba chwyt marketingowy, bo przecież z takim tłumem nie da się ćwiczyć?

Czym innym jest regularny trening wykonywany kilka razy w tygodniu, czym innym zajęcia, które mają propagować ruch. Chcę, żeby dzieciaki przyjechały do fajnej hali, poznały ciekawych ludzi, żeby wróciły do domu i zachwycone tym, że poznały Tomka Majewskiego, Szymona Kołeckiego, albo Anitę Włodarczyk, postanowiły zacząć chodzić na jakieś zajęcia. Przyjeżdżają do nas nauczyciele wychowania fizycznego, dyrektorzy i to wszystko rozlewa się po Polsce. To tylko promocja sportu, ale czuję, że robię coś dobrego.

Co pan widzi na tych zajęciach z tłumem? Tysiące dzieci, które nie potrafią zrobić przewrotu w przód i tył?

Różnie, nie ma reguły. Jedyny wniosek, jaki mam, to że dzieci z mniejszych miejscowości i ze wsi są bardziej wysportowane. W mieście jest więcej pieniędzy, bogata oferta zajęć pozalekcyjnych i rządzi wygodnictwo. Rodzice przywożą na trening, odwożą, chuchają, dmuchają. Na mnie nikt nie chuchał, biegałem w tenisówkach na trening wieczorami i nikt mnie nie pytał czy czegoś mi brakuje. Do tych czasów oczywiście nie wrócimy, ale stąd biorą się właśnie braki w charakterach do sportu. Mam inny pomysł gdzie ich szukać.

No gdzie?

Na przykład wśród trudnej młodzieży. Od dwóch lat wraz z moim stowarzyszeniem realizuję projekt "Be Alive and Never Give Up" - jeździmy po Młodzieżowych Ośrodkach Wychowawczych i Socjoterapeutycznych oraz Zakładach Poprawczych próbując zresocjalizować młodzież przez sport. Wraz ze mną są Łukasz Kadziewicz i Tomasz Oświeciński, były żołnierz GROM-u NAVAL oraz były policjant jednostek specjalnych. Nie wymądrzamy się: po prostu opowiadamy o sobie, prowadzimy zajęcia sportowe, a później przez kilka godzin prelekcje oraz rozmowy indywidualne. Tym młodym ludziom potrzeba autorytetów i odpowiednich wzorców. Do tej pory odwiedziliśmy już ponad trzydzieści ośrodków, a jeszcze około dziewięćdziesiąt przed nami.

Kogo tam spotykacie?

Wielu fajnych ludzi, których skreśliło życie, nie pytając o zgodę. W Młodzieżowych Ośrodkach Wychowawczych są 12, 13, 14-latkowie, którzy w 90 procentach zostali wykorzystani przez swoje środowisko i rodziny, którzy nie znaleźli się na zakręcie z własnej woli i ochoty. To są dzieciaki, które widziały śmierć swojej mamy, albo swojego taty, młodzi ludzie z totalnej patologii złapani np. w czasie pracy dla dorosłego dealera narkotyków. Widzę w nich olbrzymi potencjał sportowy - niekoniecznie musi być to piłka ręczna, ale choćby podnoszenie ciężarów, boks, MMA - to daje upust negatywnych emocji, są to dyscypliny, w których ta młodzież mogłaby się sprawdzić. Myślę, że nie zdaje pan sobie sprawy, jakie ci ludzie mogą mieć marzenia.

No jakie?

15-letnia dziewczynka na pytanie, co chciałaby osiągnąć za pięć lat, odpowiada, że chciałaby mieć pełną lodówkę. Bo matka biła ją, kiedy brała jedzenie, bo jako adoptowane dziecko jadła za karę pod stołem, kiedy reszta rodziny siedziała na krzesłach. Rzucali jej jedzenie na podłogę, jak psu. To są takie historie, że chce się tylko płakać. Ośrodki wychowawcze to ostatni przystanek przed poprawczakiem, często też ostatni dzwonek - stamtąd można wyciągnąć naprawdę dużo utalentowanej młodzieży. Utalentowanej i charakternej, takiej która mogłaby się sprawdzić na przykład w jednostkach specjalnych, dlatego są z nami żołnierz i policjant. Otwieramy tym młodym ludziom oczy, Kadziu opowiada o alkoholizmie, ja też występuję przede wszystkim jako człowiek, który miał swoje wzloty i upadki. Oni do nas mówią: "O kurde, jesteście tacy normalni". Mam wrażenie, że dajemy im iskierkę nadziei. W tym roku planujemy odwiedzić blisko czterdzieści placówek. Chciałbym otworzyć ośrodek dla najlepszych w Gdańsku, miałem o tym w lutym rozmawiać z Pawłem Adamowiczem. Z Pawłem już nie pogadam, może ktoś inny będzie chciał pomóc.

Mówi pan, że miał wzloty i upadki. O jakie upadki chodzi?

Też nie byłem święty. Nie miałem takich przeżyć jak Łukasz Kadziewicz, nie jestem alkoholikiem, nie ćpałem, ale zdarzało się przecież wypić za dużo, trochę rozrabiałem. Jakieś złe rzeczy z kolegami robiłem, ale drobne, nic drastycznego. My tym ludziom po prostu pokazujemy też normalność - dajemy możliwość realizacji marzeń tłumacząc na przykład, że nie trzeba być z Warszawy, żeby osiągnąć sukces.

15-letnia dziewczynka na pytanie, co chciałaby osiągnąć za pięć lat, odpowiada, że chciałaby mieć pełną lodówkę. Bo matka biła ją, kiedy brała jedzenie, bo jako adoptowane dziecko jadła za karę pod stołem, kiedy reszta rodziny siedziała na krzesłach. Rzucali jej jedzenie na podłogę, jak psu


Pana sport też wyciągnął?

Tak. Pochodzę z Wągrowca, mam tam kilku kolegów, którzy sobie całkiem dobrze radzą. Mam też takich, którzy tak jak siedzieli na murku, tak dalej siedzą. Albo siedzą, ale w więzieniu. W dwóch ośrodkach spotkałem chłopaków, którzy mówili na mnie "ziomal" i tłumaczyli, z których ulic Wągrowca pochodzą - naprawdę są to ciężkie chwile. Wizyty w tych ośrodkach są trudne, trochę się po nich zbieram. W okresie przedświątecznym byliśmy w jednej placówce, zapytałem dyrekcji, czy wszyscy na święta jadą do swoich domów. Trzech nie jechało. Jeden powiedział, że jak dwa razy był, to go konkubent matki zlał do krwi, a matka wysłała go do sklepu, żeby coś na wigilię ukradł. Ukradł, złapali go, podnieśli mu karę. Jak w następnym roku powiedział, że nie ukradnie, to go tak w domu skatowali, że na SOR trafił... Wie pan, my rozdajemy koszulki przed treningiem i różnie bywa.

Co to znaczy?

No jeden chłopak się nie rozbierał. Zapytałem wychowawcę, o co chodzi. Ojciec go żelazkiem przypalał i dzieciak się teraz wstydzi blizn. Taki ktoś nie musi być stracony dla społeczeństwa, trzeba mu pomóc. Dwa razy byliśmy na pogadankach w normalnych szkołach, tak ku przestrodze. Dawaliśmy przykłady - na początku był gwar, hop, siup i tra la la, ale rozwydrzenie zamieniało się w ciszę. Jak dzieciaki usłyszały, jakie życie mają ich rówieśnicy z ośrodków.

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×