Bundesliga. Tomasz Hajto: Byłem mistrzem Niemiec przez sześć minut

- Niemieckie kluby płacą rocznie 1,27 mld euro podatków. Angeli Merkel nie było stać na to, żeby z tego zrezygnować. Teraz wszyscy patrzą na Niemców. Jak im się uda, to piłka ruszy w całej Europie - mówi nam przed restartem Bundesligi Tomasz Hajto.

Maciej Kmita
Maciej Kmita
Tomasz Hajto świętuje zdobycie Pucharu Niemiec Getty Images / Martin Rose / Tomasz Hajto świętuje zdobycie Pucharu Niemiec
62-krotny reprezentant Polski występował w Niemczech w latach 1997-2005. Jako zawodnik MSV Duisburg, Schalke 04 Gelsenkirchen i 1.FC Nuernberg rozegrał w Bundeslidze 201 spotkań. Jest wicemistrzem Niemiec (2001) i dwukrotnym zdobywcą Pucharu Niemiec, a kibice Schalke 04 wybrali go do drużyny XXI wieku (więcej TUTAJ).

W rozmowie z WP SportoweFakty Tomasz Hajto mówi o tym, dlaczego Bundesliga wraca do grania jako pierwsza czołowa liga Europy, o najbardziej pamiętnych derbach Borussią Dortmund, o sikaniu na herb BVB, o swoim niechlubnym rekordzie, czy piłkarze Bundesligi potrafią się bawić i o tym, że w 2001 roku był mistrzem Niemiec przez sześć minut: - Najpierw płakaliśmy z radości, a potem ze smutku. To wtedy Rudi Assauer powiedział, że Bóg nie kocha Schalke.

Maciej Kmita, WP SportoweFakty: Nie ma chyba zaskoczenia w tym, że akurat Niemcy wracają do gry jako pierwsi z największych?

Tomasz Hajto: Mają umowę z ministerstwem zdrowia. Wprowadzili bardzo ostry rygor - nie wiem, czy w Polsce byłby on do wprowadzenia i przede wszystkim do utrzymania. Ale Niemcy to potrafią. Jednak nawet u nich nie ma stuprocentowej pewności, że wszyscy będą zdrowi. W Dynamie Drezno zakaziło się trzech zawodników, cała drużyna jest na kwarantannie, mecze są odwołane i będę grane po zakończeniu sezonu. Tego nie da się uniknąć. Kolejny zakażony oznacza kolejny zespół w kwarantannie i sezon może trwać dłużej, niż zaplanowano.

ZOBACZ WIDEO: Jaka sytuacja panuje w klubie Krzysztofa Piątka? Asystent Jerzego Brzęczka: "Krzysiek cierpi"

Po drugie, w grę wchodzą olbrzymie pieniądze. Przyszłość klubów mogła być niepewna, gdyby przerwa trwała dłużej. Po trzecie, piłka to ważna gałąź gospodarki. Niemieckie kluby płacą rocznie 1,27 mld euro podatków. Dlatego Angeli Merkel nie było stać na to, żeby z tego zrezygnować. Teraz wszyscy patrzą na Niemców. Jak im się uda, to piłka ruszy w całej Europie.

Piłkarze wrócą do gry po 2,5 miesiącach przerwy. Poziom będzie niższy?

Jest takie ryzyko, ale to przerwa nieco dłuższa od urlopu w roku mistrzostw świata czy Europy. Tam na pewno nie ma piłkarza, który siedział bezczynnie w domu. Trening indywidualny nie zastąpi zajęć z drużyną, ale oni od kilku tygodni trenują już normalnie. Piłkarz na takim poziomie potrzebuje jednego, dwóch występów, by wejść w odpowiedni rytm. Trudniejsza dla nich może być gra bez kibiców. W Bundeslidze to się nie zdarza.

Wydarzeniem soboty bedą Revierderby. Bez kibiców mecz Borussia - Schalke straci smak?

Akurat w tym meczu emocje i tak będą. Rywalizacja tych klubów jest wyjątkowa. Ale fakt: kibice zapewniali niesamowitą atmosferę. Już na trening przed meczem przychodziło ich kilka tysięcy. Na trening. Są polskie kluby, które takiej frekwencji nie mają na meczach. Nie ma w Niemczech ważniejszego spotkania, nawet mecze z Bayernem nie są tak ważne. W derbach są emocje, ale i duma, prestiż.

Pan był derbowym talizmanem Schalke.

Przez cztery sezony nie przegrałem z Borussią ani razu. Pierwsze derby zagrałem w Dortmundzie i wygraliśmy 4:0. Uciszenie 70 tysięcy kibiców Borussii było fenomenalnym uczuciem. Pamiętam do dziś czwartą bramkę. Wrzucałem z autu spod sektora naszych kibiców: poklaskałem w ich stronę i wrzuciłem piłkę w pole karne, Ebbe Sand uderzył bezpośrednio i było 4:0. Tej radości naszej z kibicami nie da się opisać słowami. Nieprawdopodobne.

To pana najlepsze wspomnienie z Revierderby?

To był najbardziej spektakularny triumf. Wygrać w Dortmundzie 4:0 to nie było łatwe. Chwilę później graliśmy z nimi u siebie w Pucharze Niemiec i wygraliśmy 2:1. W kwestii derbowej rywalizacji mój pierwszy sezon w Schalke był udany. To przynosiło dużo satysfakcji nam i kibicom. Miałem wielu znajomych wśród kibiców Schalke, odwiedzaliśmy się w domach. Kiedy byłem u nich i musiałem skorzystać z toalety, to podnosiłem klapę, a tam była bramka z herbem Borussii Dortmund i nie było wyjścia, trzeba było sikać na BVB.

Podejrzewam, że w Dortmundzie było tak samo względem Schalke. Ale muszę zaznaczyć, że to nie była wrogość, nie spotkałem się nigdy z agresją. To były raczej docinki, choć z perspektywy czasu muszę przyznać, że niezbyt mądre. U nas nie można było mówić na Borussię inaczej jak "Zecken", czyli "stonki". Zdarzyło się, że ktoś specjalnie kupił koszulkę Borussii, żeby przymocować ją do sznura z puszkami i ciągnąć ją po ziemi na stadion. Na stadionie kibice sobie ubliżali, ale na ulicach było spokojnie.

A derby, które kosztowały pana najwięcej nerwów?

W 2003 roku graliśmy taki mecz. Po kwadransie prowadziliśmy 2:0, jeszcze przed przerwą Victor Agali dostał czerwoną kartkę, a skończyło się 2:2. Nie grałem chyba w meczu z takimi emocjami. W drugiej połowie było tak, że każde wejście było na kartkę, nawet na czerwoną. Borussia przyjechała do nas z Jensem Lehmannem w bramce, czyli byłym zawodnikiem Schalke, a u nas był Andreas Moeller z Borussii. Lehmann nie miał spokoju. A kiedy Moeller do nas przychodził, kilka tysięcy kibiców napisało petycje, by klub zrezygnował z transferu. Klub się nie ugiął i Moeller na początku nie miał łatwo z kibicami. Gwizdali na niego, wyzywali go. To w końcu ucichło, ale nigdy nie został w pełni zaakceptowany.

W pana czasach piłkarze Bundesligi potrafili się bawić? Wygrane derby to dobra okazja.

Potrafiliśmy się bawić, ale nie było na to czasu w trakcie sezonu. My graliśmy w zasadzie co trzy dni, więc jak mieliśmy iść balować? Urodziny, wkupne - wtedy coś organizowaliśmy. Ale tylko wtedy, kiedy był jeden dzień w weekend wolny, a następny mecz graliśmy za tydzień. A jak już wyszliśmy, to nie piliśmy do spodu. To jest jakiś mit, że 20 lat temu piłkarze prowadzili się gorzej niż teraz. To ktoś myli z latami 70. i 80. - o chlaniu w tych czasach krążą legendy. A my codziennie rano w klubie mieliśmy sprawdzany poziom nawodnienia organizmu, byliśmy w Schalke pod pełną kontrolą, ale też nikt nas nie musiał trzymać na smyczy, bo od tego, jak się prowadziliśmy, zależały nasze kariery. Teraz piłkarze też wychodzą. Sukces trzeba uczcić.

Niewiele brakło, by w 2001 roku świętował pan zdobycie mistrzostwa Niemiec.

Byliśmy mistrzami przez sześć minut. Przed ostatnią kolejką Bayern był liderem, my mieliśmy trzy punkty straty. Bayern grał w Hamburgu, a my u siebie z Unterhaching. Cała delegacja Bundesligi, z mistrzowską paterą, poleciała do Hamburga, bo nikt nie wierzył w to, że Bayern przegra. W pewnym momencie przegrywaliśmy 0:2, Borussia Dortmund wygrywała swój mecz i spadaliśmy na trzecie miejsce, co oznaczała, że nie zagramy w Lidze Mistrzów. Pojawiła się panika, ale się pozbieraliśmy i ze stypy zrobiliśmy wesele, bo wygraliśmy 5:3.

Nasz mecz się kończył, a nagle na trybunach euforia. Ludzie klaskają, cieszą się, a my na boisku nie wiemy, o co chodzi. Wtedy na tablicy świetlnej pojawiła się informacja, że Hamburg prowadzi z Bayernem po golu Barbareza. Czuliśmy się mistrzami, bo to przecież była 90. minuta i nic nie mogło się zdarzyć. Podbiegł do nas dziennikarz z "RAN" i powiedział, że jesteśmy mistrzami, bo w Hamburgu mecz się skończył. Pobiegliśmy do szatni, włączamy telewizor, a tam mecz trwa. I wszyscy widzieliśmy, jak Patrick Andersson strzelił na 1:1.

A wystarczyło, żeby - notabene wypożyczony z Schalke - bramkarz Schober wybił piłkę w trybuny. On złapał ją po zagraniu swojego zawodnika, sędzia podyktował rzut wolny pośredni. Effenberg zagrał do Anderssona, a ten strzelił na 1:1. Najpierw płakaliśmy z radości, a potem ze smutku. To wtedy Rudi Assauer powiedział, że Bóg nie kocha Schalke. To bolało, bo byliśmy blisko tytułu. Wygraliśmy oba mecze z Bayernem, a nie zostaliśmy mistrzami - to się rzadko zdarza.

Jak przyjęliście Schobera po powrocie do Schalke?

Nikt nie miał do niego pretensji. Przecież on nie zrobił tego specjalnie. Może w Polsce byłby zdeptany, ale tam jest inna kultura.

Trzyma pan kciuki za Klausa Gjasulę, który może pobić pana rekord żółtych kartek (16) w jednym sezonie? W końcu pozbyłby się pan tej nieszczęśliwej łatki.

Mam to gdzieś. Była taka sytuacja w Duisburgu, że trzeba było grać nieco agresywniej, więc grałem, ale czerwonej kartki za brutalny faul wtedy nie dostałem żadnej. Nawet w żadnym meczu nie dostałem dwóch żółtych kartek. Nie obchodzi mnie to, co ludzie mówią. Wykonywałem polecenia trenera, nikomu krzywdy nie zrobiłem. Szkoda, że się o tym tyle mówi, bo zagrałem w Bundeslidze ponad 200 spotkań, a przypomina się głównie to.

Lewandowski czy Werner - kto zostanie królem strzelców?

Robert jak dobre wino. Im starszy, tym lepszy. Korzysta z doświadczenia, wie, kiedy przyspieszyć, a kiedy zwolnić. Jest perfekcyjny. Dla mnie to w tej chwili najlepszy napastnik na świecie. Werner natomiast jest wschodzącą gwiazdą i przed nim wspaniała przyszłość. Potrafi grać jako "9", "10", jako skrzydłowy. Jest bardzo kreatywny, elastyczny. To niesamowity chłopak. W nogach ma "ogień". Ma świetne statystyki: to 24-latek, który zagrał w Bundeslidze ponad 200 razy i strzelił prawie 100 goli. Niesamowite.

Będzie nowym partnerem albo następcą Lewandowskiego w Bayernie?

Bayern może o nim marzyć, ale on podkreśla, że dla niego liczy się przede wszystkim kierunek zagraniczny. Taki ma cel, ale zmian lig nie są łatwe. Spójrzmy na Jovicia, który w Eintrachcie grał bardzo dobrze, Real dał za niego 70 mln euro, a on w Madrycie rozczarowuje. Każda liga ma swój styl, swój ciężar gatunkowy, który nie każdy może udźwignąć.

Czy Piątek odzyska skuteczność przy Labbadii?

Krzysiek to mega ciekawy zawodnik. Uważam, że łatwiej grałoby mu się w drużynie, która preferuje atak pozycyjny, bo on w polu karnym jest bardzo niebezpieczny. Ma to wyczucie, które charakteryzuje najlepszych napastników. Ale wybrał Herthę. Nie wiem, czy na jego miejscu odszedłbym z Milanu. Raczej bym został i pokazał wszystkim, że się mylą. Trafił na trudny moment klubu. Hertha jest na zakręcie sportowym i decyzyjnym. To jest "big city club". Jest bogaty inwestor, ale na razie są tam tylko plany. Labbadia to dobry, cierpliwy trener, ale Hertha nie będzie grała w ataku pozycyjnym i Krzysiek będzie musiał sam kreować sytuacje, a to nie będzie łatwe, bo to nie jest ten typ piłkarza, który minie dwóch, trzech rywali i strzeli gola. Potrzebuje wsparcia zespołu.

Panu przeciwko komu grało się najtrudniej w Bundeslidze?

Zdecydowanie przeciwko Elberowi, Makaayowi i Kirstenowi. Kirsten był na boisku brutalem, bandytą - to była maszyna w ataku. Makaay był niesamowicie skuteczny. Nie potrzebował wiele, żeby strzelić gola. W polu karnym wystarczyły mu dwa kontakty z piłką, żeby zdobyć bramkę. Przy Elberze natomiast nie można się było zdrzemnąć. Nie wyszło mu sześć dryblingów, ale próbował siódmy i ósmy raz aż mu wyszło. On miał bajeczną technikę, świetnie poruszał się między strefami.

To była nauka gry, bo w Bundeslidze grali różni napastnicy. Preetz z Herthy nie był szybki, nie uciekał, ale przy dośrodkowaniu w pole karne trzeba było być skoncentrowanym na 300 procent, bo gość miał świetne wyczucie do wyjścia w powietrze i grał głową tak dobrze, że z każdej części "16" potrafił strzelić gola. Byłteż  szybki, mały Neuville - na kogoś takiego mi się grało trudno. W Dortmundzie był dwumetrowiec Jan Koller, ważył ze sto kilogramów. On miał rozmiar buta chyba 48. Śmialiśmy się zawsze, że jak idzie obok kogoś pół metra, to już staje korkami na stopę.

Kto zostanie mistrzem Niemiec?

Wszystko może się zdarzyć. Na formę złoży się kilka czynników. Gra bez kibiców, długa przerwa, świadomość tego, że grają w czasie epidemii i zagrożenie jakieś istnieje. Bayern jest głównym faworytem, ale ma mecze z Dortmundem, Gladbach i Bayerem. Te spotkania bezpośrednio mogą namieszać w czołówce. Nic nie jest przesądzone.

Czytaj również -> Tomasz Wałdoch: Derbów z Borussią życzę każdemu

Czy darzysz Tomasza Hajtę sympatią?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×