Widzewa kiedyś bał się każdy. Dziś to jedynie wspomnienie - rozmowa z Wiesławem Wragą, legendą Widzewa Łódź z lat 80.

Bartosz Koczorowicz
Bartosz Koczorowicz
Przed sezonem Komisja Licencyjna nałożyła na klub zakaz transferowy z ograniczeniem pensji w nowych kontraktach do 5 tys. zł, aby Widzew nie powtórzył błędów z przeszłości. Czy to naprawdę pomoże klubowi wyjść z finansowego zakrętu?

- Na przykładzie Visnakovsa widać, że ten zakaz transferowy z limitem jest do obejścia. Można podstawić dziesięciu takich sponsorów, każdy z nich przejmie na siebie innego piłkarza i jest zespół. To moim zdaniem nie rozwiązuje do końca sprawy. Ja miałem inny pomysł - w momencie, gdy dochodzi do wypłacenia klubowi pieniędzy z tytułu praw telewizyjnych, spółka Ekstraklasy powinna zadłużonemu klubowi zabierać 50% jego kwoty i przeznaczać ją na spłatę wierzycieli danego klubu. Następnie, należałoby zarządzić, że w przypadku, gdy nowi zawodnicy nie będą mieć regularnie płacone, to klub automatycznie powinien zostać wyrzucony z rozgrywek. Jakby rocznie szło kilka milionów na spłatę długów, to Widzew nie miałby teraz finansowych problemów. Takie ograniczenia nałożone przez Komisję Licencyjną nie pozwalają klubowi zatrudniać lepszych zawodników, a i nie wiadomo jak długo ten zakaz będzie w praktyce obowiązywał. Kto będzie chciał przyjść na stadion i zapłacić za bilet, jeżeli zespół będzie składał się tylko z zawodników z okręgówki? Jak Widzew będzie regularnie przegrywał 0:5, to na mecze będzie chodzić 1000 osób. Kibic płaci, kibic wymaga.

Czy przyczyną słabej frekwencji nie jest także obecny, przestarzały stadion, który nie zapewnia komfortowych warunków do oglądania meczów ekstraklasy?

- Oczywiście, że tak! Byłem na obiekcie Legii i byłem pod dużym wrażeniem. Ważna jest też atmosfera na stadionie oraz kultura kibiców. W Niemczech lub Anglii na mecze chodzi kilkadziesiąt tysięcy ludzi, bo idą całymi rodzinami. U nas idzie jeden odważny, co nie boi się, że dostanie czymś w głowę. Najważniejsze są jednak warunki. Nie chcę, żeby padało mi na głowę, jak oglądam mecz. Poza tym chciałbym skorzystać z normalnej toalety albo kupić coś do jedzenia w porządnym punkcie gastronomicznym. Nie może być tak, że ustalę cenę biletu z kosmosu na stadion, gdzie ludzie załatwiają się w TOI-TOI-u albo pod płotem.

Radni miasta Łodzi przegłosowali koncepcję pani prezydent Łodzi, Hanny Zdanowskiej, dotyczącą budowy miejskiego stadionu na Widzewie oraz jednej trybuny z możliwością rozbudowy na ŁKS-ie. Co pan sądzi o tej decyzji?

- Od samego początku byłem za tym, żeby w Łodzi były dwa stadiony. Słyszę jednak tłumaczenia, że miasta na to nie stać. Są za to pieniądze na wykopywanie bunkrów, jak Dworzec Łódź-Fabryczna oraz inne, przedziwne inwestycje, jak chociażby szlak konny za 40 "baniek". Fundusze na pewno znalazłyby się wcześniej. Przykładowo obiekty w Gliwicach, Gdyni czy Krakowie (mam na myśli Cracovię) nie kosztowały wcale tak dużo. Nie trzeba od razu budować wielkiego stadionu, jak chociażby na Łazienkowskiej, za 460 mln zł. Pani Zdanowska miała tak naprawdę dużo szczęścia. ŁKS upadł i zaczyna od IV ligi. Firma, która miała budować stadion miejski, upadła. Gdyby nie to, budowa trwałaby dalej. W takiej sytuacji pani prezydent mogła umyć ręce. Nie chcę antagonizować kibiców ŁKS-u i Widzewa, ale klubem, który ma więcej piłkarskich sukcesów, jest ten drugi. Dobrze, że decyzja w końcu została podjęta, ale budować trzeba jak najszybciej. Już teraz jesteśmy "wiochą" na tle Polski - wiele stadionów już stoi, a kolejne są w trakcie powstawania. Politycy niech w końcu pokażą, że potrafią się wywiązać z tego co obiecują.

Niejednokrotnie właściciel Widzewa, Sylwester Cacek, oznajmiał, że uzależnia finansowanie klubu od powstania nowego stadionu. Czy według pana to poważna deklaracja czy alibi, które póki co wciąż jest aktualne?

- Myślę, że to jest gra na zwłokę, bo silny zespół, który odnosi sukcesy przyspieszyłby cały proces budowy stadionu. Inaczej przychodzi się do drużyny, która coś znaczy i można się przy niej reklamować, niż do klubu, który jest w ogonie tabeli. Kiedyś każdy się Widzewa bał. Teraz to jedynie wspomnienie.

Jak wygląda współpraca na linii klub - byli piłkarze? Czy rzeczywiście sytuacja poprawiła się od podpisania oficjalnego porozumienia czy skończyło się jedynie na deklaracjach?

- Dzięki panu Witoldowi Skrzydlewskiemu doszliśmy do porozumienia z klubem, natomiast jeśli chodzi o nasze postulaty to nic się nie zmieniło od trzech lat. W Widzewie rozwijaliśmy swoje kariery, wiązaliśmy z tym klubem swoje plany zawodowe, a nawet i życie, jak w moim przypadku. To był, jest i będzie mój klub. Parę razy jednak zdarzyło się usłyszeć, że jesteśmy niepotrzebni. Ktoś chyba nie bardzo wtedy sobie zdawał sprawę z tego, co mówił. W tej chwili chodzimy na mecze, przeprowadzamy różne akcje wspólnie z kibicami i klubem. Jesteśmy zawsze otwarci na współpracę. Nawet jak nie chodziliśmy na stadion, to razem z fanami byliśmy w stanie zorganizować imprezę w parku 3 Maja. Wsparliśmy też chore dzieci. Mieliśmy z kibicami zawsze dobry kontakt i na tym to powinno polegać.

Młode pokolenie kibiców Widzewa nie wychowało się na żadnym sukcesie swojego klubu, bo nie ma prawa ich pamiętać. Nie ma obawy, że same marketingowe i charytatywne to za mało?

- Realizatorzy telewizyjni pokazują często dawnych piłkarzy siedzących na trybunach, a komentatorzy wspominają ich występy, żeby młode pokolenie miało wiedzę na temat historii swojego klubu. Bez historii nie ma kraju, nie ma tradycji, nie ma niczego. Wiele z tych osób, które tworzyły historię Widzewa, wciąż żyje i póki można, to trzeba im pomagać i ich doceniać. Niektórzy z naszych kolegów odeszli już i nie pomogą już klubowi. Pozostali zawsze chętnie z klubem będą współpracować, ale to musi być gra fair z obu stron.

Najbardziej znany z byłych widzewiaków objął w październiku stery w samym PZPN-ie. Jak według pana idzie Zbigniewowi Bońkowi sprzątanie po poprzednim prezesie, Grzegorzu Lacie?

- Boniek bardzo by chciał, ale nie bardzo może zrobić wszystko co zaplanował. Dopóki "leśne dziadki" będą w PZPN-ie, to on nie da rady zmienić pewnych rzeczy. Jak grałem w reprezentacji Polski 30 lat temu, to oni już byli. Włączam transmisję obrad i wciąż tam siedzą. Jakbym miał taką pracę, to też bym tam chciał zostać, a więc wszelkie radykalne zmiany nie byłyby w moim interesie, dlatego można zrozumieć ich postępowanie. Potrzeba po prostu trochę czasu na niektóre reformy.

Coraz częściej jednak słychać o spięciu na linii prezes-wiceprezes. Mianowanie Romana Koseckiego na stanowisko zastępcy przysporzyło Bońkowi kłopotów. Największym i jednocześnie najbardziej aktualnym z nich jest niedopuszczenie do zmian w statucie związku.

- Ale prezes nie mógł tego przewidzieć. Zostawiając Koseckiego z boku, Boniek mógłby mieć więcej kłopotów, bo traktowałby go jako człowieka nie ze swojego obozu. Prezes myślał też pewnie, że Kosecki nie będzie robił smrodu, kiedy będzie w jego pobliżu. Jak widać, mylił się. To się zaczyna powoli robić śmieszne i straszne. W strukturach PZPN-u znaleźli się politycy, biznesmeni. W mediach trwa wojenka na samym szczycie władz związku i to nie służy w żadnym stopniu polskiej piłce. Jest tylko jedna grupa, która cieszy się z tej sytuacji.

Jaka?

- Wy, dziennikarze! Bo dzięki takim historiom, macie o czym mówić i pisać.

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×