Ktoś musiał wygrać - wywiad z Danielem Ewingiem, rozgrywającym Asseco Prokomu Sopot

W hicie 25. kolejki Polskiej Ligi Koszykówki Anwil Włocławek podejmował w Hali Mistrzów Asseco Prokom Sopot. Ostatecznie lepsi okazali się włocławianie, którzy triumfowali 95:91. O tym, jak to spotkanie wyglądało z perspektywy jednego z uczestników, opowiada rozgrywający ekipy znad morza - Amerykanin Daniel Ewing, autor 10 oczek.

Michał Fałkowski
Michał Fałkowski

Michał Fałkowski: Każda porażka boli tak samo czy bardziej boli taka, gdzie wygrana była zaledwie o krok, o dwa?

Daniel Ewing: Według mnie każda przegrana boli tak samo, nie ważne czy rywal zwycięża różnicą dwóch czy dwudziestu dwóch punktów. Inna jest tylko świadomość po takim czy owym meczu. My mieliśmy dzisiaj swoje szanse na zwycięstwo, ale nie potrafiliśmy ich wyegzekwować. Ponadto, jeśli przegrywasz czterema punktami, a w całym meczu pudłujesz aż jedenaście rzutów wolnych, to możesz mieć pretensje tylko do siebie. Anwil to bardzo trudny przeciwnik, to wiem nie od dziś, zaś atmosfera meczów tutaj jest naprawdę niesamowita. W ekipie naszych przeciwników każdy, kto wchodził z ławki, dawał bardzo dużo drużynie, a ich rozgrywający (Łukasz Koszarek - przyp. MF) to naprawdę klasa europejska. Cóż, raz się wygrywa, raz się przegrywa. Taki jest sport, taka jest koszykówka.

Wspomniał pan o niecelnych rzutach wolnych. Anwil okazał się lepszy tylko dlatego, że Prokom nie był skuteczny w tym elemencie?

- Nie, nie tylko dlatego. Myślę, że wiele czynników wpłynęło na ostateczny rozrachunek. Na pewno jednym z nich jest zmęczenie, choć będąc profesjonalistą, głupio się tym tłumaczyć. Tak naprawdę to jednak ja raczej zgaduję, niż podaję konkretne przyczyny. Musiałbym zobaczyć ten mecz raz jeszcze. Może nie byliśmy dostatecznie skoncentrowani? A może popełniliśmy o kilka strat za dużo?

A może w takim meczu, kiedy przeciwko sobie stają dwie równy drużyny, któraś musiała po prostu okazać się lepsza?

- Tak, może tak. To jest dobrze powiedziane (śmiech). To było bardzo dobre i równe spotkanie. Ktoś jednak musiał wygrać.

W pierwszej połowie przewaga była po waszej stronie i wydawało się, że w drugiej kwarcie będziecie spokojnie kontrolować przebieg meczu...

- Takie było właśnie nasze założenie. Chcieliśmy uzyskać bezpieczną, kilkupunktową przewagę i spokojnie ją kontrolować. Niestety, plan się nie powiódł. Anwil bardzo szybko powrócił do gry, głównie za sprawą kilku trójek z rzędu. My zaś popełnialiśmy proste straty i pudłowaliśmy rzuty.

Druga kwarta, kiedy Anwil szybko odrobił straty, czy trzecia kiedy wypracował sobie kilka punktów przewagi, była decydująca dla dalszego przebiegu meczu?

- Myślę, że obie. Druga kwarta była dość dziwna. Najpierw Anwil trafił kilka rzutów i wygrywał, a potem nam udało się odrobić straty i wyjść na prowadzenie. Początek trzeciej odsłony wydawał się równy, choć Anwil wyraźnie podkręcił tempo. Zaczęły im wpadać niesamowite rzuty, przez co ich przewaga sięgnęła nawet dziesięciu oczek. My musieliśmy wówczas gonić, ale ostatecznie czegoś zabrakło. Zawodnicy Anwilu byli jednak w świetnej dyspozycji strzeleckiej.

Jesteście najlepiej zbierającym zespołem w lidze, tymczasem kiedy Anwil prowadził czterema punktami na 15 sekund do końca i rzut wolny spudłował Tommy Adams, zabrakło zastawienia pod własnym koszem. Prosty, ale dość znaczący błąd...

- Dokładnie. Prosty błąd, ale istotny błąd. Źle zastawiliśmy pod własnym koszem. Nie wiem czy kosztował nas zwycięstwo, choć czasu rzeczywiście było wówczas jeszcze sporo, ale to już nie ma znaczenia. Przegraliśmy, ale ważne by wyciągnąć odpowiednie wnioski.

A jak oceniłby pan swój występ?

- Było w porządku. Tylko w porządku, bo kiedy przegrywasz, nie możesz powiedzieć, że było dobrze. Bardziej cieszyłbym się, gdybym miał mniejszy udział w grze, a mój zespół by wygrał.

Pański kolega z zespołu, Filip Dylewicz, powiedział na konferencji prasowej "do zobaczenia w finale". Zgodzi się pan z nim, że dziś rywalizowały ze sobą dwie najlepsze drużyny ligi?

- Ze stuprocentową dozą pewności zgadzam się z nim. Moja drużyna, jak i Anwil to obecnie dwie najlepiej poukładane ekipy w lidze i jest duże prawdopodobieństwo, że spotkamy się ponownie w finale play-off. A tam może zdarzyć się naprawdę wszystko...

Od niedawna pańskim nowym kolegą z zespołu jest Qyntel Woods, który przeciwko Anwilowi rozegrał fantastyczne zawody. Jak oceniłby pan jego występ?

- Qyntel był dzisiaj fantastyczny. To świetny zawodnik, który obecnie potrzebuje trochę czasu na dojście do optymalnej formy. Wierzę, że jeśli bardziej zrozumie naszą taktykę to stanie się bardzo ważnym elementem układanki. To koszykarz, dzięki któremu nasza gra będzie bardziej płynna, a on sam da nam kolejny atut w postaci łatwości z jaką zdobywa punkty.

Na koniec powróćmy na moment do przeszłości. To nie był pański pierwszy występ w Hali Mistrzów...

- Tak, oczywiście, że nie! Doskonale pamiętam tamto spotkanie w tej hali. Byłem wówczas koszykarzem Khimki Moskwa. Przyjechaliśmy do Włocławka i ostatecznie udało nam się wygrać po bardzo ciężkiej rywalizacji. Równie ciężkiej jak dzisiejsza (śmiech).

I nic więcej pan nie pamięta?

- Wiem o co pytasz - o mój rzut za trzy punkty równo z syreną, który doprowadził do dogrywki! To naprawdę fajne wspomnienie. Szkoda, że dziś takiego zabrakło (śmiech).

Pomóż nam ulepszać nasze serwisy - odpowiedz na kilka pytań.

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×