Po bandzie: Na żużel wchodziłem jak do Capitolu [FELIETON]

- Takie to były bidne czasy, że gdy zaoszczędziłeś na bilecie, to starczało na palucha z makiem. Ale lukrowany wianek był poza finansowym zasięgiem - pisze w swoim felietonie Wojciech Koerber.

Wojciech Koerber
Wojciech Koerber
Piotr Baron na prowadzeniu Mecz Polonia Bydgoszcz- Sparta Wrocław z 1993 roku (41:49) WP SportoweFakty / Jarek Pabijan / Na zdjęciu: Piotr Baron na prowadzeniu. Mecz Polonia Bydgoszcz- Sparta Wrocław z 1993 roku (41:49)
"Po bandzie" to cykl felietonów Wojciecha Koerbera, współautora książki "Pół wieku na czarno", laureata Złotego Pióra, odznaczonego brązowym medalem PKOl-u za zasługi dla Polskiego Ruchu Olimpijskiego.

***

Amerykanie weszli sobie do Capitolu jak wygłodniali klienci do restauracji po zniesieniu kwarantanny. Red. Kostyra pewnie by też zauważył, że ochrona budynku była zamroczona niczym działacze Legii w momencie podpisywania kontraktu z Arruabarreną. Bo te jego kostyryzmy to historia sportu.

A wszystko to w kraju, który stracił dwie bliźniacze wieże na Manhattanie, po czym ukatrupił bin Ladena w Pakistanie. Na filmie by to nie przeszło - trzeba by skrzyknąć Agenta 007, Johna Rambo i Ethana Hunta, którzy z pomocą Clinta Estwooda, mającego na koncie brawurową ucieczkę z Alcatraz, jakimś kanałem być może by się przebili. Lub też zaatakowali z powietrza. No ale w życiu - przeszło jak najbardziej. Wystarczyło przywdziać futro bizona czy innego barana z rogami i niekoniecznie przejmować się komendą - "tu nie można wchodzić".

ZOBACZ WIDEO Żużel. PGE Ekstraliga 2020: "giętki Duzers" - żużlowa nauka jazdy

Jak się jednak okazało, w amerykańskim Kongresie niespecjalnie było komu pracować i bronić obrosłej legendą kolebki demokracji. Zupełnie jak w tym dowcipie, otóż turyści zwiedzają siedzibę ONZ-u w Nowym Jorku i jeden ciekawski pyta przewodnika:

- Przepraszam, a ilu tu ludzi pracuje? Tak mniej więcej?
- Noo, tak mniej więcej połowa.

Cóż, świat jest po prostu globalną wioską, a domki jednorodzinne w tej wymarzonej Ameryce spełniają warunki inspektora budowlanego jedynie od strony ulicy. Z przodu marmur, ale z tyłu już dykta. Stąd też latają one po okolicy przy pierwszej lepszej trąbie powietrznej.

No ale jak to się ma do świata żużla? Bo mnie zaraz hejterzy zrównają z ziemią, że ten grafoman Koerber znów pieprzy od rzeczy. Otóż swego czasu, jako dziecko, też starałem się wchodzić na Olimpijski jak ci ludzie do Capitolu. Na pewniaka, a niekoniecznie z zaproszeniem w ręku. Takie to były bidne czasy, że gdy zaoszczędziłeś na bilecie, to starczało na palucha z makiem. Bo lukrowany wianek, taki bardziej ekskluzywny, bez względu na rozwój wydarzeń, i tak był poza finansowym zasięgiem. Ale i ten paluch smakował wybornie na trybunach, mimo że nie zawsze był pierwszej świeżości. Albo inaczej – jeśli w sobotę odbywał się we Wrocławiu mecz piłkarskiego Śląska, to w niedzielę na żużlu świeży nie był już nigdy. Choć facet w białym kitlu, który taszczył te wypieki w skrzyni na widownię, przekonywał, że jest inaczej. Jego zezowatą twarz i brudne… paluchy pamiętam do dziś. I wspominam z sentymentem, bo to obraz z dzieciństwa. Kiedyś brat zapytał, czy świeże te precle.

- Świeżuteńkie! - odpowiedział na ucho przepitym, ochrypłym głosem. No ale to, co nie poszło dzień wcześniej na piłce, nazajutrz mogło być już tylko twardawe. Choć, powtarzam, mimo wszystko miało niepowtarzalny smak żużla.

Tak, za dzieciaka szukało się możliwości wejścia na Olimpijski na krzywy ryj. Z kolegami z podwórka meldowaliśmy się pod stadionem na blisko dwie godziny przed zawodami. Gdy pusto i spokojnie jeszcze było. Obchodziliśmy wtedy stadion w poszukiwaniu wejścia, dwudrzwiowej kratownicy takiej, z luzem u góry. I przeciskaliśmy się przez szparę na trybuny. Na miejsca siedzące, choć i tak szło się od razu na stojące, pod park maszyn. To była najbardziej interesująca przestrzeń - można było wsadzić nos między kraty i wpatrywać się w idoli, gdy nie mieli jeszcze hełmów na głowach. Piekarski, Malinowski, Tesar, Schinagl, Lech, Jankowski... Piękne czasy. A później został człowiek dziennikarzem i z czasem się przekonał, że lepiej było zostać po drugiej stronie siatki i nadal sobie świat idealizować. Że czasem lepiej do idoli nie podchodzić.

Miło wspominam też swoją pierwszą zagraniczną podróż - w wieku 15 lat. Trwała kilka godzin, a deklaracją końcowego przeznaczenia były czeskie Pardubice i finał Indywidualnych Mistrzostw Świata Juniorów z 1993 roku. Pojechałem tam autokarem z kibicami, za Piotrem Baronem. I szybko się przekonałem, że dla większości celem nie są jednak Pardubice, lecz czeski Náchod. Dokładniej rzecz biorąc - monopolowy w tym przygranicznym miasteczku. Wygrał Screen przed Mikaelem Karlssonem, później znanym jako Mikael Max, a Baron przegrał dodatkowy wyścig o brąz z 20-letnim Norwegiem Holtą.

No ale wracając do Wrocławia. Mianowicie tata wspomina, że gdy pod koniec lat 80. wrocławski żużel stał jedną nogą nad przepaścią, a drugą na skórce od banana, to wyciągnąłem ostatnie odłożone kieszonkowe i wrzuciłem do skarbonki. Bo w ten właśnie sposób zbierano wówczas pieniądze na przetrwanie dyscypliny. Do puszki. Nic innego jak dzisiejsza zrzutka, tyle że w realu, nie w internecie. A więc aż takim oszustem nie byłem. Później jednak i tak przejechał walec i wszystko wyrównał - pani Krysia Kloc z panem Andrzejem nałożyli na mnie zakaz stadionowy. Odebrali dziennikarską akredytację. Choć znaleźli się ludzie dobrej woli, którzy zechcieli się za mną wstawić. Np. senator Robert Dowhan podczas Magazynu PGE Ekstraligi, na antenie c+, żartobliwie zaproponował wystawienie listu żelaznego. To senator RP z ramienia Platformy Obywatelskiej, choć jego znajomi żartują, że reprezentuje również... PiS. Bo Prezes i Senator.

Aha. Prezes Dowhan też miał do czynienia, u siebie w Zielonej Górze, z takimi cwaniaczkami, co chcieli poczuć magię Falubazu i dreszczyk emocji bez biletu wstępu. Opowiadał, że zaobserwował, iż przed domowymi meczami drużyny bardzo szybko pojawia się na stadionie wóz strażacki. Po czym na jakieś rzekome wezwanie opuszcza obiekt, by powrócić jeszcze przed pierwszym wyścigiem. Co się okazało? Że z tego wozu niemal tuzinami wysypywali się - myśląc, że niepostrzeżenie - zdeklarowani fani Falubazu, większość w szalikach. Taka wycieczka na gapę, bez wejściówki w ręku, za to z Myszką Miki w sercu.

Przy okazji, skoro o Zielonej Górze mowa - pozdrowienia dla pani Małgorzaty Huszczy, która często była ustami swojego męża. Kapitalna kobieta, która o żużlu mogłaby książkę napisać. I świetna rozmówczyni. Swego czasu opowiadała mi, że była świadkiem trzech śmiertelnych wypadków: Malinowskiego na Stadionie Śląskim oraz Wiesława Pawlaka i Andrzeja Zarzeckiego w Zielonej Górze. Przy upadkach męża liczyła zawsze do trzech, góra pięciu. Bo Andrzej szybko zawsze wstawał - tłumaczyła. Kiedyś jednak musiała policzyć do dziesięciu i zrobiło jej się gorąco. Tłumaczyła to sobie zawsze tak, że skoro pochodzi ze Śląska, to mogła też wyjść za górnika. A tylu ich ginie. Dlatego źle nie ma. Była też archiwistką prowadzącą kroniki małżonka, dlatego trzeba było jej wysłać każdy artykuł w wersji papierowej.

- Niech Pan zanotuje - Małgorzata Huszcza, Racula.
- A jakiś numer domu, Pani Małgosiu?
- Nie trzeba, dojdzie.

No bo kto nie zna w Raculi domu Huszczów.

A gdy chodzi o bieżące sprawy, spodobał mi się przedstawiony na łamach Przeglądu Sportowego pomysł trenera Chomskiego, który zaproponował, by do rozgrywek o Drużynowe Mistrzostwo Polski Juniorów dopuścić obcokrajowców. To bardzo mądre i salomonowe rozwiązanie, bo przecież nie musi się to odbywać kosztem naszych ludzi. W tych rozgrywkach obsada często jest niepełna albo kompletnie z łapanki. Niech więc ci, którym chce się przyjeżdżać do Polski, by poszukać swojego miejsca w tym sporcie, tej szansy się doczekają. Widzę same plusy. Ciekawsze i bardziej kompletne zawody, większa atrakcja dla kibiców, wspomaganie speedwaya na świecie. A do tego konfrontacja na tle obcej młodzieży. O społecznych aspektach nie wspominając - nauka życia, języka, podpatrywanie się, zawiązywanie przyjaźni.

Czemu nie, mógłbym pójść na takie zawody, by zobaczyć jak dorasta świat. Może nawet zapłaciłbym za bilet.

Wojciech Koerber

Zobacz także:
Są jak ogień i woda. Obu śmierć zajrzała w oczy. Pechowe i wyjątkowe kariery braci Drymlów
Rafał Karczmarz: Wszystko zawdzięczam prezesowi. Na kontrakt zawodowy jest jeszcze za wcześnie [WYWIAD]

Pomóż nam ulepszać nasze serwisy - odpowiedz na kilka pytań.

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×