Żużel. Marek Grzyb: Miałem moralny problem z transferem Vaculika [WYWIAD]

- Kiedy przychodziłem do klubu, to po otwarciu każdej szafy, wypadała niemiła niespodzianka. Przez ten rok spłacałem nieswoje długi. Teraz ich nie ma i jesteśmy znowu ważnym graczem w PGE Ekstralidze - mówi prezes Marek Grzyb z Moje Bermudy Stali.

Jarosław Galewski
Jarosław Galewski
Marek Grzyb WP SportoweFakty / Dawid Lis / Na zdjęciu: Marek Grzyb
Jarosław Galewski, WP SportoweFakty: Za panem pierwszy rok prezesury. Jak może go pan podsumować?

Marek Grzyb, prezes Moje Bermudy Stali Gorzów: Na pewno był pełen wrażeń. Zwłaszcza dla człowieka, który trafił z biznesu do klubu żużlowego i zaczął nim zarządzać. Na pewno łatwiej było mi w roli sponsora. Pracy i wyzwań spadło na mnie całe mnóstwo, ale najważniejszy cel zrealizowałem. Wyciągnąłem ten klub na prostą, a srebrny medal był zwieńczeniem dzieła. To kosztowało nas wiele wysiłku i czasu. Nie chodzi nawet już tylko o pieniądze, ale o merytorykę działania, bo trzeba było podjąć wiele trudnych decyzji.

Co to dla pana właściwie znaczy, że klub został wyprowadzony na prostą?

To rzeczywiście warto wyjaśnić, bo ostatnio naczytałem się bzdur. Niektórzy dziennikarze lawirują mitami na potęgę. A prawda jest taka, że ludzie, którzy byli i są blisko Stali Gorzów, doskonale zdawali sobie sprawę, w jakiej kondycji finansowej obejmowałem klub. Ja też pamięć mam dobrą i potrafię przywołać wypowiedzi zawodników po meczu barażowym w Ostrowie. Oni nazywali rzeczy po imieniu. Krzysztof Kasprzak i Rafał Karczmarz mówili wprost, że klub nie płaci. Teraz czytam, że dług siedem lat temu wynosił 3,5 miliona złotych, bo na tyle opiewał kredyt, a ja spłaciłem zaledwie 900 tysięcy.

ZOBACZ WIDEO Żużel. PGE Ekstraliga 2020: "giętki Duzers" - żużlowa nauka jazdy

A tak nie było?

To bzdura do kwadratu. Mógłbym od razu zapytać, skąd wzięły się inne zobowiązania. Dlaczego nie był zapłacony stadion, catering czy żużlowcy? Mógłbym punktować to długo, bo elementów zadłużenia było bardzo wiele. To nie ma jednak sensu, bo prawda broni się sama.

Od razu dodam, że Stal Gorzów do końca roku 2020 przelała czterem podstawowym seniorom wszystkie pieniądze za podpis. To świadczy o tym, że zmienił się sposób zarządzania. Kiedy tutaj przychodziłem, to po otwarciu każdej szafy, wypadała z niej niemiła niespodzianka. Teraz jest porządek. Załatwiłem stare sprawy sponsorskie z Matejem Zagarem i innymi żużlowcami. Spłaciłem nieswoje długi. Już ich nie ma. Stal zmieniła swój wizerunek i znowu jest poważnym graczem w PGE Ekstralidze. To największy sukces tego zarządu.

A co było dla pana przez ten rok najtrudniejsze?

Musiałem nauczyć się gry na pograniczu faulu. Prawda jest taka, że z większością prezesów się lubimy i szanujemy, ale zarządzanie klubem zmusza nas do tego, żeby być sprytniejszym od konkurencji. To widać zwłaszcza w okresie transferowym, choć nie tylko. Wtedy trzeba odłożyć przyjaźń czy sympatię na bok i być bezwzględnym. Mówię o tym, bo w tym sezonie miałem dwie sytuacje, kiedy musiałem rozważyć, czy to chcę zrobić, jest na pewno uzasadnione moralnie.

Czyli?

Pierwsza z nich dotyczyła transferu Martina Vaculika i prezesa Wojciecha Domagały z RM Solar Falubazu. Nie ukrywam, że zrobiłem sobie najpierw rachunek sumienia. Dopiero później postanowiłem zawalczyć o Słowaka. Po tym wszystkim musiałem spojrzeć w oczy szefowi zielonogórskiego klubu, który był obrotem wydarzeń nieco zaskoczony. Porozmawialiśmy po przyjacielsku. Użyłem odpowiednich argumentów. Powiedziałem, że jest 1:1 i sprawa rozeszła się po kościach. Tak samo było w moich relacjach z Michałem Świącikiem. To żadna tajemnica, że były one przyjacielskie, ale w pewnym momencie należało to zostawić i walczyć jak lew. To nie są łatwe tematy.

Z prezesem Świącikiem wyglądało to nie na odłożenie przyjaźni, ale na jej zakończenie i skoczenie sobie do gardeł.

To nie tak. Rozumiem w tym zamieszaniu siebie i Michała. Każdy walczył o interes klubu i sponsorów, których reprezentuje. Na pewno nie było to łatwe, ale nie mówmy o zakończeniu przyjaźni. Ona została wystawiona na próbę. Teraz ze sobą normalnie rozmawiamy i niech mi pan wierzy, że jeden do drugiego nie ma już żalu. Poza tym tylko wariaci mogą wierzyć, że Stal podpaliła sobie rozdzielnie, a Włókniarz dosypał glinki, żeby zrobić z toru bagienko. Do walki jednak doszło, bo każdy walczył o swój interes.

Ile tak naprawdę kosztowała naprawa rozdzielni w Gorzowie i kto za to zapłacił?

Dużą część kosztów wziął na siebie OSiR jako właściciel stadionu, ale od razu dodam, że klub też się dorzucił. Zrobiliśmy to razem z naszym sponsorem, który wykonuje instalacje elektryczne. Myślę, że całościowy koszt był dużo mniejszy, niż zakładaliśmy wcześniej i oscylował w granicach 100 tysięcy złotych.

Przez ten rok nie gryzł się pan w język. Dał się pan poznać jako człowiek bardzo bezpośredni. Czy żałuje pan jakiejkolwiek ze swoich wypowiedzi?

Nie żałuję, bo należę do ludzi, którzy nie owijają w bawełnę i nazywają rzeczy po imieniu. Nie ukrywam jednak, że wiele zagadnień w sferze medialnej było dla mnie czymś nowym. Uczyłem się przez ten rok trzymania nerwów na wodzy. Nigdy wcześniej nie musiałem na to aż tak uważać, a warto podkreślić, że jeden błąd może przekreślić wszystkie inne dobre rzeczy. To tak jak z Albertem Einsteinem, który pewnego razu podczas jednego z wykładów wykonał 10 działań i pomylił się przy ostatnim. Studenci zwrócili uwagę właśnie na to, wytknęli mu niekompetencję, a nikt nie wspomniał, że cała reszta była rozwiązana poprawnie. Dokładnie tak samo jest w żużlu.

To tak samo jak z panem i słynnymi słowami w kierunku Bartosza Zmarzlika, po których mistrz świata mówił, że można wybaczyć, ale nie zapomnieć?

Dokładnie tak i dobrze, że pan to poruszył. Może zresztą dobrze byłoby wyjaśnić, co ja tak naprawdę powiedziałem wtedy Bartkowi.

To proszę powiedzieć.

Po przegranym meczu z Fogo Unią Leszno powiedziałem, że być może było za dużo działań marketingowych i sponsorskich, a za mało sportu. Przed tym spotkaniem nasz lider miał swoje zobowiązania reklamowe, które realizował na kilka godzin przed pierwszym biegiem. Wydało mi się to mało logiczne, więc mu o tym powiedziałem. Nie uważam jednak, że w jakikolwiek sposób go obraziłem. Po prostu zakomunikowałem jako prezes swoje wątpliwości. Bardzo szybko puściliśmy to w niepamięć, ale temat i tak urósł do rangi wielkiej medialnej gierki. Był odgrzewany mnóstwo razy, kiedy tak naprawdę już go nie było.

A czy to prawda, że chce pan pójść drogą Władysława Komarnickiego i z żużla dostać się do wielkiej polityki?

Zacznijmy od tego, że przyszedłem do Stali, kiedy ten klub potrzebował pomocy. Podjąłem rękawicę kosztem życia rodzinnego i biznesu, który prowadzę w Poznaniu. Uważam, że zadanie wykonałem. Bronią mnie fakty. Co do przyszłości, to nic konkretnego panu nie powiem, ale nie zamierzam też żadnego scenariusza wykluczać.

Naprawdę nie ma pan konkretnego planu?

Nigdy nie zakładałem, że będę prezesem klubu żużlowego, a teraz maksymalnie się w to wkręciłem. Na pewno jestem uparty w dążeniu do celu. Jeśli kibice będą chcieli mnie widzieć w roli polityka i otrzymam mandat społeczny, to pewnie zaczniemy na ten temat rozmawiać. To będzie jednak takie samo zaskoczenie jak z prezesurą w klubie.

Zobacz także:
Kubera: To wygląda, jakby Unia postanowiła mnie ukarać
Grand Prix Arabii Saudyjskiej i wydłużenie sezonu pomogą dyscyplinie?

KUP BILET NA 2024 ORLEN FIM Speedway Grand Prix of Poland - Warsaw -->>

Czy Marek Grzyb sprawdza się w roli prezesa Stali Gorzów?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×