Sandra Rakiej: Życie to jazda

Sandra Rakiej
Sandra Rakiej

Mówią do mnie mistrzu

W swojej karierze przeszedłem już wiele. Był okres młodzieńczych szaleństw, zachłyśnięcia się sławą i pieniędzmi. Później przyszły też pierwsze kontuzje. Niesamowity ból, operacje, rehabilitacje. Z lekarzami w lokalnym szpitalu jestem już na ty. Były wzloty i upadki, generalnie jednak moja kariera potoczyła się nieźle. Byłem mistrzem kraju, teraz też należę do czołówki. Od lat mogę być pewny o dobre kontrakty. Ożeniłem się, mam dwójkę dzieci. Z pewnością przede mną jeszcze kilka dobrych sezonów. Nie myślę, co będzie potem. Pieniądze zacząłem inwestować rozsądnie. Prowadzę mały biznes. Nauczyłem się, że kariera nie trwa wiecznie, a każdy mecz to ryzyko. Wolę, aby moja rodzina czuła się stabilnie. Mam opracowaną rutynę pracy, zatrudniam sprawdzonych mechaników. Nie startuję już w Anglii. Chyba jestem już na to za stary, wolę odpocząć i skoncentrować się na Polsce i Szwecji. Do tego turnieje indywidualne. Kiedyś puchary kolekcjonowała mama, teraz robi to żona. Co roku dorzucam parę nowych.

Raczej jestem z siebie zadowolony, choć mistrzem świata nigdy nie zostałem. Mecze ligowe dostarczają mi wiele satysfakcji i adrenaliny. Gdy wygrywamy mecze, a dziesięć tysięcy kibiców skanduje moje nazwisko, to zawsze budzi się takie uczucie w środku, które trudno opisać słowami. W zeszłym tygodniu innym kolegom z drużyny nie szło. Mecz był ważny, trener chodził zdenerwowany, prezes pokrzykiwał. Młodsi chłopacy na mnie patrzyli, starałem się coś podpowiedzieć, pomóc. Wygraliśmy rzutem na taśmę. Przed ostatnim biegiem był remis, w ostatnim wyścigu dowiozłem z kolegą 5:1. Stadion wrzał. Jeszcze na torze podbiegli do nas inny zawodnicy, mechanicy, działacze. Dosłownie ściągnęli mnie z motocykla i wyrzucili kilka razy do góry. Krzyczałem jak głupi. Kibice świętowali, jest feta. Ktoś śpiewał "we are the champions", klubowy majster mówi mi "jesteś bogiem mistrzu". Jestem bogiem.

Stadion powoli ucichł, poszedłem pod prysznic, mechanicy zapakowali sprzęt do auta. Wróciłem do domu w nocy, żona nie spała. Córka miała grypę, mocno gorączkowała. Powrót to rzeczywistości. Po sezonie łapię się na tym, że w niedzielę idę załatwić parę spraw w banku i wyklinam w myślach, gdy widzę, że jest zamknięty. W domu nie wiem, co ze sobą zrobić. Żona każe mi wynieść śmieci. Żartuje, że jak chcę to mogę to zrobić z medalami na szyi, bo teraz jestem tylko mężem, a nie mistrzem żużla. Dla mnie poświęciła własną karierę zawodową. Została w domu, zajęła się wychowaniem dzieci, czuwa nad pracą teamu. Czasami narzeka, że mnie ciągle nie ma. Lubię jej robić prezenty. Na lotnisku kupię jakiś perfum, fajny kosmetyk. Po sezonie wszyscy jedziemy na egzotyczne wakacje. Nie narzekam, żyje nam się dobrze.

Show must go on

Żużel przestał sprawić mi radość kilka lat temu. Zawsze żyłem dość rozsądnie, odkładałem fundusze, aby po zakończeniu wrócić do rodzimego kraju, kupić dom... Były lata, gdy szło mi naprawdę nieźle, wiem, co to smak Grand Prix. Pierwszy kryzys przyszedł, gdy przy pełnej prędkości wjechał we mnie kolega z drużyny, upadłem na tor z ogromnym impetem. Złamałem obojczyk i łopatkę w kilku miejscach. Ból był nie do zniesienia. Lekarz spartaczył robotę, musiałem przejść kolejną operację, a później jeszcze następną. Sezon z głowy.

Po tej kraksie trochę wyluzowałem, w głowie coraz częściej zapalała mi się czerwona lampka. W domu też nie było najlepiej. Żona nie rozumiała mojej frustracji, zadecydowaliśmy o rozwodzie. Sport sprawiał mi coraz mniej przyjemności, pojawiła się rutyna. Finansowo czułem się stabilny, mogłem rozważyć różne opcje i bez pośpiechu zadecydować, co zrobić z przyszłością. Co prawda miałem kilka niedokończonych spraw, jeden klub zalegał mi z płatnościach za dwa sezony wstecz. Rozmawialiśmy przez prawników. W pewnym momencie coś się we mnie wypaliło. Usiadłem na motocyklu i czułem, że nie chcę, ale muszę. Taka postawa była niebezpieczna zarówno dla mnie, jak i kolegów z toru. W jednej sekundzie zadecydowałem – to koniec. Podziękowałem kibicom, promotorom.

Pamiętam, że do domu podwoził mnie kumpel z drużyny. Wytłumaczyłem mu powody mojej decyzji. Powiedział, że sam coraz częściej myśli o zakończeniu kariery, ale na razie nie ma na tyle odwagi. Minęły dwa tygodnie od naszej rozmowy. Ja siedziałem w domu i planowałem kolejne kroki w życiu, a on startował w zawodach. Zaliczył upadek, nie wyglądało to poważnie, ale karetka odwiozła go do szpitala. Stamtąd zaczęły napływać nieciekawe wiadomości, aż w końcu ktoś zadzwonił i powiedział, że jego już nie ma. Przez kilka dni nie wiedziałem, co ze sobą począć. Pół roku szukałem rozwiązania, sposobu na życie. Jesienią wznowiłem treningi.

Od autorki:
Bycie profesjonalnym żużlowcem to narkotyk. W karierę inwestuje się wszystko – czas, pieniądze, zdrowie. Jednak wszyscy jesteśmy tylko ludźmi, ze swoimi słabościami i talentami. Każdy ma tylko jedną szansę, jedną karierę, jedno życie. Od indywidualnych wyborów zależy, jak się je wykorzysta.

Niedawno minęła dziewiąta rocznica śmierci Roberta Dadosa. Pamiętam napis, który widniał na jego kasku. "Życie to jazda".

Sandra Rakiej

* Paktofonika -  Lepiej być nie może

KUP BILET NA 2024 ORLEN FIM Speedway Grand Prix of Poland - Warsaw -->>

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×