Robert Noga - Moje Boje: Echa toruńskich jasełek

Zdjęcie okładkowe artykułu:  /
/
zdjęcie autora artykułu

Od tyleż skandalicznych co groteskowych wydarzeń w Toruniu minął tydzień. Skoro pierwsze, gorące emocje opadły myślę, że można już spokojnie podsumować to co zbulwersowało, całą sportową Polskę.

Nawet moja osobista teściowa, ze sportem nie mająca nic wspólnego, wymaglowała mnie serią pytań w tym temacie. To co stało się w Toruniu jest problemem złożonym. Po pierwsze, wyszły jaskrawo jak przepraszam za słowo - durne i skomplikowane są przepisy w polskim sporcie żużlowym. Wiosną na tych łamach pisałem, że nie podoba mi się przepis, na mocy którego wykluczono z udziału w meczu w miniona niedzielę Hancocka. Przewidziałem, że to się skończy wcześniej czy później katastrofą. Ale kto by tam brał sobie do serca i rozumu, to co pisze dziennikarz, prawda? No i mleko się wylało, z czego oczywiście nie mam nawet cienia satysfakcji. Druga sprawa to oczywiście arbiter Piotr Lis. Popełnił ewidentną pomyłkę i szczerze mi go szkoda, bo to jeden z lepszych naszych sędziów, nie bojący się podejmować odważnych decyzji. Nie bronię go, bo strzelił sobie samobója, ale z drugiej strony zastanówmy się na ile na tą pomyłkę wpływ miała niesamowita presja na arbitrze? I nie chodzi tutaj nawet o klubowego działacza stojącego nad nim z zegarkiem w ręku i patrzącemu na ręce.

Chodzi o presje jakiej podlegają w Polsce wszyscy sędziowie ze strony ich zwierzchników. Drobna pomyłka, a nawet nie pomyłka, ale werdykt, który wzbudzi kontrowersje lub nie spodoba się osobom decyzyjnym, (albo też nie podoba się sędzia) powoduje nie powoływanie na kolejne mecze, na czas właściwie nieokreślony. Tak dalej moim zdaniem być nie może. Kolejna kwestia. Przed meczem w Toruniu swoje pięć minut mógł mieć moim zdaniem prezes Unibaksu Wojciech Stępniewski. Wyobraźmy sobie taką sytuację. Widząc problemy rywala, ale dbając o ducha sportu i chcąc dać tym 15 tysiącom widzów na Motoarenie oraz tym setkom tysięcy przed telewizorami wielkie widowisko prezes klubu z Torunia pisze oświadczenie, że wyraża zgodę, więcej prosi o dopuszczenie Grega Hancocka do meczu. Za kilka miesięcy otrzymuje na bank nagrodę fair play Polskiego Komitetu Olimpijskiego, czym robi i sobie i całemu polskiemu żużlowi pozytywny PR. A ponieważ , jak otwartym tekstem ćwierkają wszystkie żużlowe wróbelki, Wojciech Stępniewski już niebawem zostanie nowym prezesem Speedway Ekstraligi daje swoją postawą nadzieję na nową jakość w polskim sporcie żużlowym, udowadnia, że będzie właściwym członkiem na właściwym miejscu. Sympatyczna wizja? Niestety, Wojciech Stępniewski nie chciał z nadarzającej się okazji skorzystać. Proszę mnie dobrze zrozumieć, ja bynajmniej nie mam o to do niego pretensji, ani go nie krytykuje. Rozważam, co mogłoby się wydarzyć. Ale casus toruński ma jeszcze jeden, być może najistotniejszy aspekt. To jest Greg Hancock i klub z Tarnowa. W głowie mi się nie mieści, że mistrz świata, wydawać by się mogło profesjonalista w każdym calu odwala taka amatorkę, że przyjazd na tak ważny mecz organizuje sobie „na styk”, tak jakby nie wiedział, że w dniu zawodów samolot może po prostu nie odlecieć, albo być mocno spóźniony. Już kiedyś, w 2004 roku zdarzył mu się podobny przypadek, kiedy to nie doleciał na finał. I co, żadnych wniosków z tamtego wydarzenia nie wyciągnął? Trudno też pojąć cały ciąg zachowań ekipy tarnowskiej. Toż przecież „jaskółki” są w tej chwili przez wielu postrzegane jako jedna z lokomotyw krajowego speedwaya. Powinny być odbierane jako klub zorganizowany profesjonalnie na 110 procent, powinny dbać o każdy, najdrobniejszy szczegół ich wizerunku, tym bardziej, że stoją za nimi poważne spółki z udziałem Skarbu Państwa, mają więc budować pozytywny wizerunek nie tylko swój, ale też owym spółkom. Bo przecież tym płacą za nad wyraz hojny sponsoring. A wyszedł ciąg partactw, na wielu kierunkach niestety. Za kilka godzin powtórzony półfinał. Mam nadzieję, że już bez jasełek. Te zostawmy sobie na okres Bożego Narodzenia.

Robert Noga

Źródło artykułu: