Sukces PZT: wyszkolenie trenerów - rozmowa z Radosławem Szymanikiem, kapitanem kadry narodowej

Niewiele starszy od swoich podopiecznych, Radosław Szymanik po raz trzeci z rzędu jedzie z Matkowskim i Fyrstenbergiem na Masters. W pierwszej części rozmowy z portalem SportoweFakty.pl gdański szkoleniowiec mówi o przeobrażeniach krajowego tenisa.

Krzysztof Straszak
Krzysztof Straszak

Krzysztof Straszak: Jaką niesamowitą euforię mieliśmy w kraju po bojach Radwańskiej w Masters.

Radosław Szymanik: Bo w Polsce jest niesamowite pragnienie sukcesu. Proszę mi pokazać sportowców, którzy w swoich dyscyplinach są w światowej czołówce, którzy się liczą i rozdają karty - cały czas, nie od przypadku do przypadku. Można ich policzyć na palcach dwóch rąk. Każdy duży sukces powoduje, że dyscyplina będzie się rozwijała, i to jest bardzo dobre, i że ta osoba będzie w mediach dostrzegana. Sportowców tak wielkiego jak Agnieszka formatu jest u nas mało. Ok, mamy wielu sportowców, którzy się liczą, ale jeśli mielibyśmy porównywać ich do Radwańskiej? Zakończyła sezon w Top 8: chwała jej za to, chwała Tomkowi [Wiktorowskiemu, trener], chwała ojcu.

Przekonaliśmy się ostatnio, jak wiele tenis ma nad Wisłą do zyskania.

- Zainteresowanie jest Kubicą, siatkarzami, ale dalej? Odszedł Małysz, ikona w sporcie niszowym. Robert Korzeniowski - niesamowicie utalentowany i utytułowany gość - też niszowa dyscyplina. To wróćmy na tory sportów masowo uprawianych: ciężko kogoś znaleźć. Ja sobie zdaje sprawę z tego, co by się stało jakby Agnieszka doszła do półfinału. I niesamowicie przykro było mi, że się jej nie udało. Już nieważne jakie były tam sytuacje, bo można sobie powiedzieć: jednego dnia wyszła cudem z opresji, drugiego nie wykorzystała szansy. Życie jest brutalne, a tenis jest brutalną grą: nikt się nie cacka, szczególnie w systemie round robin, gdzie można liczyć różne sytuacje, nawet gemy wygrane do przegranych, co nie jest normalną sytuacją dla tenisisty. Chciałbym, żeby w każdej dyscyplinie była taka Radwańska, jaką mamy w tenisie: na pewno byśmy się cieszyli i polski sport miałby się dużo lepiej.

A czy tenisowy szał u polskiego kibica może wywołać także debel?

- Oczywiście, że tak. Czy to będzie singiel, czy to będzie debel. Czy Radwańska, czy Kubot, czy Fyrstenerg i Matkowski, czy Jans i Rosolska, czy ktokolwiek inny. Bo jeśli jest to zauważalne w telewizji, jeżeli ci ludzie są rozpoznawalni, to napędza się koniunktura. Rodzic przychodzi sam pograć w tenisa, rozmawia z kimś tam, ktoś się dowiaduje o szkółce tenisa, że coś się działo, że nasi zawodnicy się pokazują: napędza się spirala. Oczywiście, można się zapytać czy szukamy mistrza albo modelu mistrza. Każde pojawienie się polskiego zawodnika w telewizji będzie powodowało większą popularność jego sportu.

Co się dzieje w klubach, że sukcesy naszych tenisistów nie powodują znacznego zwiększenia liczby zawodników, a wręcz przeciwnie?

- Jak się spojrzy na przestrzeni lat, to jednak tych zawodników i zawodniczek w kategoriach młodszych gra coraz mniej. To jest druga strona medalu: szkolenie jest trochę na mizernym poziomie. Trenerzy pracują na własny rachunek i mało jest takich klubów jak AZS Poznań, gdzie to klub zatrudnia trenerów. Płaci, bo chce, żeby zawodnicy się rozwijali. Oczywiście na świecie też jest taka tendencja, aczkolwiek pewnie gdzie indziej średnio zamożnych ludzi stać na to, żeby wynająć sobie kort i zapłacić za trenera dla swojego dziecka. W Polsce tak nie jest. Osoba, która pracuje jako - powiedzmy - nauczyciel w szkole i współmałżonek pracujący na podobnych warunkach mają ciężko, by zimą w Gdańsku czy Warszawie płacić 100 zł za halę plus sto kilkadziesiąt za trenera, kilka razy w tygodniu.

Przecież nie można posądzać takich rodziców o skąpstwo.

- To jest następny problem polskiego tenisa. PZT szuka różnych sytuacji, by z tym walczyć, by kluby szkoliły dzieci. Bo rodzicom szybko włącza się kalkulator w kieszeni: zaczyna się w wieku 14-15 lat, ok, nie opłaca mi się, nie widzę tutaj szansy, że coś z tego będzie, a już muszę wykładać 50 tys. złotych rocznie, a w następnym może będę musiał więcej, a co z tego będzie, małe szanse, wolę zaoszczędzić, zainwestować w lepsze studia dla mojego dziecka, dać mu szansę na jakąś karierę. Takie podejście przy słabości klubów: to niestety daje to, że mało ludzi gra w tenisa. W Czechach czy na Słowacji średnia długość gry w tenisa jest dużo dłuższa niż u nas, gdzie poza czołówką, w sensie Mariusz [Fyrstenberg], Marcin [Matkowski], Kubot, Przysiężny, Janowicz, Gawron, Panfil i może jeszcze paru, to reszta zawodników w wieku 20 lat - najpóźniej - już nie myśli o profesjonalnej grze w tenisa, tylko by iść na studia i zarabiać pieniądze. Ewentualnie idą ścieżką na skróty: olewając studia, kupują dwa kartony piłek, dwa koszyki i zaczynają dawać lekcje. I taki młody zawodnik klubowy nie ma nawet szans z kimś grać, bo nie ma tych ludzi.

Kubot, Przysiężny i Radwańskie - wszyscy oni reprezentują kluby czeskie. Na południe jeżdżą tenisiści śląscy i krakowscy.

- Bo jak się pojedzie do Czech, to z poziomu rankingowego między 500 a 1200 ma się tylu zawodników, że gdzie się nie trafi, nawet w takiej małej miejscowości jak Przerów, ma się z kim grać. W naszym kraju, niestety: szybko jest wszystko policzone. Rodzice się zastanawiają: tyle pieniędzy, to ja sorry, nie płacę, a trener też jest nie najlepszy, bo tata ma firmę i uważa, że jest mądrzejszy od trenera, a ten nie ma wsparcia. Trener jest niezależny i musi dbać o swoje zarobki, ale jeżeli byłby w klubie, to ma inną sytuację: przynajmniej minimalne zaplecze w klubie, tak jak w AZS-ie Poznań, może w Górniku Bytom, to ma troszeczkę większą władzę i jest inaczej traktowany. Wtedy są w stanie powiedzieć rodzicom pewne rzeczy, a jeżeli są od nich uzależnieni, już w tak młodym wieku swoich zawodników, to zmienia się sytuacja.

Parę chwil wcześniej nie opisał pan przypadku Rafała Gozdura, którego trenował pan na Wybrzeżu do ostatniej wiosny. Szczecinianin wydał oświadczenie, że w wieku 20 lat kończy karierę.

- Nawet nie wiem, co się z nim dzieje, bo się nie odzywa. Dla mnie zrobił coś, co jest... Bardzo wykształceni rodzice, bardzo kulturalni, także sam Rafał: oczytany, wychowany. On sam stwierdził, że to nie ma dalej sensu. Decyzję podjął pewnie w krótkim czasie i mnie też poinformował listownie, a nie wprost. Jestem do tej pory zdziwiony tą całą sytuacją. Jemu w pewnym momencie wydawało się, że wszyscy muszą wokół niego chodzić. Jeżeli daje teraz lekcje, to mu szczerze współczuję i jestem w takim wypadku rozczarowany Rafałem Gozdurem. Ale jeżeli pójdzie na dobre studia i zrobi wykształcenie, to ok. Może nie czuł się przyszłym numerem jeden na świecie, bo można dojść do pewnego momentu, żyć z tym i wielu jest zawodników, którzy docierają do setnego miejsca, do 80., mając świadomość, że ciężko będzie im być numerem jeden, ale próbują i to też jest ich zawód.

Pański zawód to trener tenisa. Ile funkcji pan pełni?

- Za pracę z deblistami dostaję wynagrodzenie z Polskiego Związku Tenisowego, ponieważ Marusz i Marcin objęci są programem ścieżki olimpijskiej, na co pieniądze idą z ministerstwa. Pracuję zatem dla PZT jako kapitan kadry w Pucharze Davisa, będąc oddelegowanym do pracy z Mariuszem i Marcinem. Oprócz tego, wcześniej zarówno z Rafałem, jak i Piotrem [Gadomskim] pracuję w ośrodku wspólnie z Heniem Kornasem. Ze względu na to, że jednak zbliżają się igrzyska i dużo czasu poświęcałem ostatnio deblistom, Rafał i Piotrek mieli mnie mniej do dyspozycji, aczkolwiek dostali plany.

Oni mogą tylko pomarzyć, że pojedzie pan z nimi za granicę na turniej.

- Fakt że musieli jeździć sami, ale ciężko znaleźć na świecie zawodnika, który jest tysięczny w rankingu, jak Rafał, i wymaga, by ktoś z nim jeździł na wszystkie turnieje, podczas gdy jego pobyt w ośrodku kosztował 750 zł miesięcznie. To była nasza inwestycja w przyszłość tego zawodnika. Wybraliśmy ludzi - bo wierzyliśmy, że oni mogą grać w tenisa.

Jak funkcjonuje ośrodek?

- Trochę go przekonstruowaliśmy i jest teraz bardziej do lat 18, od 15 do 18. Heniu Kornas i Michał Kolarczyk zajmują się tą grupą. Była szersza grupa, z której już jest wyselekcjonowana trójka-czwórka i wciąż szukamy, by liczyła do siedmiu osób. Żeby to była grupa, która liźnie trochę wielkiego świata, czyli może uda im się zagrać juniorskiego Wielkiego Szlema i potem, w wieku 19 lat, zacząć profesjonalnie grać w tenisa. Chcemy im pomagać do 23. roku życia. To jest nasz drugi program, Junior Davis Cup, bo w przedziale wiekowym 19-23 lata też mamy paru zawodników, którzy nie będą na stałe pod naszą opieką, nie będą "skoszarowani", ale trenować w swoich klubach, a my przygotujemy im pewien plan: wspólne konsultacje, wyjazdy, część im zapłacimy, chcemy mieć nad tym opiekę, natchnąć ich. Bo ja twierdzę, że Polacy mają szansę grać w tenisa. I jeżeli ktoś mi mówi, że nie mamy szans konkurować z Hiszpanami czy z Czechami, to ja się z tym nie zgadzam.

Kto jest objęty tym programem?

- Grupa: Smoła, Kocyła, Romanowicz, Gadomski, Bujdo, Sawicki - nimi jesteśmy zainteresowani. I wiemy, że oni chcą grać w tenisa. Bo związek jest nie po to, żeby kogoś utrzymywać przy życiu.

Pochwały za pracę z Radwańską zbierał w tym sezonie pański kolega Wiktorowski, też pracownik PZT.

- Związek zrobił coś, co nie udało się od 20 lat: wyszkolił trenerów. Wyszkolił mnie, Tomka, niepracującego już Maćka Synówkę, jest wykonujący niesamowitą robotę Heniu Kornas, jest młodsza grupa z Jarkiem Krajowskim-Kukielem, Rafałem Chrzanowskim i innymi. To jest coś, czego nie było przez wiele lat: polski tenis nie miał trenerów. Wszyscy najlepsi szkoleniowcy za starego systemu uciekli za granicę, bo tam mieli pieniądze. Ja ich nie oceniam źle: takie były warunki. Ale oni pracowali we wszystkich innych ościennych państwach, tylko nie u swoich zawodników. Proszę spojrzeć: Gumowski, Tadziu Nowicki, Niedźwiedzcy - to są fachowcy, wszyscy dobrze grali w tenisa, wszyscy pracują w Niemczech czy gdzieś indziej za granicą, tylko nie u nas. Mnóstwo średnich graczy wyjechało za granicę, nawet Wojtek Kowalski ma swoją akademię w Niemczech. Związek dzięki pomocy Prokomu zrobił inwestycję w przyszłość. Twierdzę, że przez tyle lat dorobiliśmy się doświadczonych trenerów, a PZT jest już nowoczesnym związkiem, nastawionym inaczej. Fakt, że nie ma w tym PZT pieniędzy, ale jest baza, na której jesteśmy w stanie zrobić wyniki: i u chłopaków, i u dziewczyn.

A zatem dziedzictwo Prokomu to nie tylko turnieje i zawodnicy.

- PZT pozyskał sponsora, my mieliśmy ścieżkę. Może uda się znaleźć nowego dobrodzieja, choć pan Ryszard [Krauze, właściciel Prokomu] w jakiś sposób cały czas pomaga, ostatnio mniej, albo nawet w ogóle, bo ma swoje problemy. Ja twierdzę, że mając na dzisiaj dobre zaplecze trenerskie, mając już doświadczenie, załatwiając teraz worek pieniędzy, jesteśmy w stanie na naszym materiale zrobić kolejnych dobrych zawodników. To nie jest tak, że jesteśmy gorzej genetycznie stworzeni niż Hiszpanie czy Czesi: te narody przez wiele lat inwestowały w akademie, choć to zupełnie inny model, ale mnóstwo trenerów i dobrych graczy wraca tam i przekazuje doświadczenie. U nas tego nie było.

Poleciłby pan komuś wyjazd do akademii za granicę?

- Twierdzę, że większość ludzi wysyłających dzieci za granicę wyrzuca pieniądze w błoto. Jadą do Bollettieriego, płacąc między 3000-4000 dolarów miesięcznie za pobyt w akademii, która jeszcze jest ok, wchodzi się na trening i widzi się 15 kortów, gdzie jest trener po jednej stronie i inny na drugim końcu z tubą i krzyczą "forhend kros". Sorry, ale jeśli moje dziecko ma być mięsem armatnim, to ja się na to nie zgadzam. Za te same, a nawet mniejsze pieniądze można stworzyć grupkę ludzi, wynająć trenera, poszukać wokół specjalistów, którzy będą konsultować i pomagać, w dużo lepszych warunkach, sprawiając, że nasze dziecko będzie podmiotem. Tak nie jest jadąc za granicę i płacąc tylko za jakiś miesięczny czy nawet roczny pobyt. U Bollettieriego tylko zawodnicy objęci opieką IMG [agencja menedżerska] mają indywidualne treningi. W Hiszpanii także już tylko w niektórych miejscach można mieć indywidualną opiekę. A zwykle wrzuca się tenisistę w kocioł, bo to jest podstawowy zarobek dla danej akademii: z czegoś przecież muszą żyć, utrzymać obiekt i ludzi.

Występuje pan w wydawanej właśnie książce Pawła Habrata?

- Tak, podobnie chłopaki. Paweł Habrat, psycholog związku jest kolejną częścią naszej układanki.

Kto układa? PZT?

- Polski Związek Tenisowy to nie jest grupa paru ludzi, którzy coś tam robią i się bawią. Filozofia jest inna. Mamy dwa ośrodki, iluś trenerów, fizjologa [Ewa Ziemann] i lekarza [Hubert Krysztofiak], który jest dyrektorem Centralnego Ośrodka Medycyny Sportowej, wspomagając nie tylko męską, ale i kobiecą reprezentację. Nasz fizjoterapeuta [Krzysztof Guzowski] jest młodą osobą, która grała kiedyś w tenisa, wielki pasjonat, zaangażowany w swoją pracę. To jest niesamowita grupa ludzi z pasją. Związek nie ma możliwości finansowych, by mieć ich na wyłączność, a nie mając swojego centralnego ośrodka, też nie miałoby to sensu. Jeżeli zatrudnia się osoby, które oddają się swoim zadaniom bez końca, bo czują się w obowiązku, to są to świetni ludzie. Jadąc na mecz Pucharu Davisa mamy nawet swojego naciągacza rakiet, który też przeszedł szkolenia, też jest specjalistą w swojej dziedzinie. Jeśli chodzi o zaplecze, to zaczynamy dorównywać do krajów, które grają w Grupie I Strefy Euroafrykańskiej, takich bijących się o Grupę Światową. Jest mała grupa ludzi, bo takie są finanse. Kiedyś jakbym miał powiedzieć: proszę mi znaleźć lekarza i fizjoterapeutę, którzy specjalizują się w tenisie, to byśmy szukali. Fizjologa, który ma do czynienia z tenisistami? Nie znaleźlibyśmy. To jest olbrzymia wartość.

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×