Federera wygrana walka nie ostatnia

Gdy odpadał w ćwierćfinale Wimbledonu wielu ekspertów zastanawiało się czy dominacja Rogera Federera w męskim tenisie raz na zawsze dobiegła końca? Wielu było niedowiarków wątpiących w Szwajcara, ale on tak jak Rafael Nadal pokazał, że głupotą jest skreślanie go po kilku niepowodzeniach.

Łukasz Iwanek
Łukasz Iwanek

Roger Federer od ubiegłego sezonu zaczął przegrywać z tenisistami, którym przez lata drżały ręce i łydki gdy przychodziło im się zmierzyć ze Szwajcarem. Urodzony w Bazylei gigant pokonał Nikołaja Dawidienkę 12 razy z rzędu, by na przełomie sezonów 2009 i 2010 ulec Rosjaninowi dwukrotnie. Robin Söderling również nie był w stanie go pokonać w 12 spotkaniach, aż w końcu dobrał mu się do skóry w ćwierćfinale tegorocznego Roland Garros. Szwajcar był niepokonany od 15 spotkań z Lleytonem Hewittem, aż w końcu Australijczyk był górą w finale w Halle, gdzie Roger nie przegrał od 2002 roku. W lipcu pokonał go Tomáš Berdych, z którym nie przegrał ośmiu wcześniejszych spotkań i to w jego królestwie, w All England Club, gdzie Federer wywalczył sześć wielkoszlemowych tytułów w ciągu siedmiu lat.

Gdy Federer wygrywając w styczniu Australian Open zdobył swój 16. wielkoszlemowy tytuł (został pierwszym ojcem - triumfatorem wielkoszlemowej imprezy od czasu Andre Agassiego - 2003) wszystko wskazywało na to, że opinie o wypaleniu Szwajcara można włożyć między bajki. Kolejne miesiące były jednak dla niego pasmem porażek. Przez całą pierwszą część sezonu nie zdobył więcej żadnego tytułu. Ale odpadnięcie w ćwierćfinale Wimbledonu (po siedmiu finałach z rzędu po raz piąty w karierze odpadł w Londynie przed półfinałem, wcześniej w pierwszych czterech startach w latach 1999-2002) i wypadnięcie z czołowej dwójki rankingu ATP po raz pierwszy od listopada 2003 roku podziało na niego jak czerwona płachta na byka. Roger do końca sezonu wygrał 34 z 38 spotkań święcąc triumfy w Cincinnati, Sztokholmie i Bazylei oraz Finałach ATP World Tour. Pokonując w finale Nadala zdobył swój piąty tytuł w imprezie kończącej sezon (2003, 2004, 2006, 2007) wyrównując w ten sposób osiągnięcie Ivana Lendla i Pete'a Samprasa. Szwajcar mając 29 lat, trzy miesiące i 20 dni został drugim najstarszym zwycięzcą Masters (Ilie Nastase triumfował w 1975 roku w wieku 29 lat, czterech miesięcy i 18 dni).

Po przegranym finale w Halle z Hewittem Roger tłumaczył się kontuzjami nogi i pleców, o czym jednak wcześniej nie wspomniał ani słowem. z jednej strony można powiedzieć, że nie chciał się na nic skarżyć, ale z drugiej strony mówiąc o tym po przegranym finale zdeprecjonował trochę sukces Australijczyka. Szwajcarowi zadano też pytanie czy będzie jeszcze dominował w męskim tenisie, a on odpowiedział z pełnym przekonaniem. "Tak, myślę że tak. Po to tutaj jestem!"Wtedy wielu mogło pomyśleć, że jest arogancki i nie zdaje sobie sprawy z upływającego czasu. Przecież nawet jego rodacy, którzy zawsze go wspierali, także w tych najtrudniejszych momentach zaczęli wątpić, czy kiedykolwiek jeszcze zobaczą magicznego Rogera. Tymczasem Szwajcar po raz kolejny podniósł się, jak Feniks z popiołów.

Gdy coraz więcej pojawia się głosów o jego rychłym upadku, braku motywacji i wypaleniu związanego z założeniem rodziny on wraca jeszcze mocniejszy. Śmiało można powiedzieć, że od sierpnia do końca sezonu grał swój najlepszy tenis. Po raz kolejny zagrał niedowiarkom na nosie. Gdy wydaje się, że droga powrotna na szczyt będzie jeszcze bardziej wyboista on prostuje wszelkie nierówności i niszczy wszystkie przeszkody, które się na niej pojawiają. Bo on już taki jest. Zagra parę słabszych turniejów, ludzie zaczynają go skreślać, a on wtedy zmienia maskę i staje się tym samym Rogerem-kilerem jak w swoich najlepszych latach. Nie po raz pierwszy pokazał, gdzie ma opinie o zbliżającym się upadku mistrza. Wygrał kolejną walkę w swojej karierze i na pewno nie ostatnią. W końcu zapowiada powrót na fotel lidera rankingu ATP. I nie spocznie póki się w nim wygodnie nie usadowi.

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×