Nadal i jego symboliczny powrót

Miał już nigdy nie wygrać wielkoszlemowego turnieju. Problemy z kolanami miały być początkiem końca króla Rafy. Nic z tego. Wszyscy, którzy zwiastowali, że kariera Nadala zbliża się ku końcowi mocno się pomylili.

Łukasz Iwanek
Łukasz Iwanek

Kiedy w zeszłym roku w 1/8 finału Roland Garros doznał szokującej porażki z rąk Robina Söderlinga od razu eksperci i byli tenisiści (m.in. Andre Agassi) zaczęli bić na alarm. Upadek króla w jego królestwie. Kolana wykończą Rafę. Koniec hiszpańskiego mańkuta jest już bliski. Te i wiele innych opinii pojawiało się o Nadalu, a ich przekaz był coraz mocniejszy, gdy tenisista z Majorki opuścił Wimbledon, a do końca roku nie wygrał już żadnego turnieju. Jakby tego było mało fatalnie zaprezentował się w londyńskich Finałach ATP World Tour w trzech grupowych spotkaniach nie wygrywając nawet seta.

Początek sezon 2010 był dodatkową pożywką dla wyznawców teorii, że już za chwilę spadnie z głowy Nadala korona. Ten wydawać by się mogło niezniszczalny tenisista miał okazać się zwyczajnym śmiertelnikiem niezdolnym do wytrzymania narzuconych na siebie obciążeń, który po prostu przecenił swoje możliwości. Może ktoś inny miałby problem z przezwyciężeniem takiego kryzysu, ale nie Rafa. To było dla niego kolejne wyzwanie, które uwielbia. Kolejny bodziec do jeszcze cięższej pracy nad samym sobą. Wyciągnął wnioski z popełnionych błędów, ograniczył liczbę startów i za nim najlepszy sezon w karierze, choć pierwsze miesiące nie zwiastowały niczego dobrego. W Dausze doszedł do finału przegrywając z Nikołajem Dawidienką, ale już w Australian Open musiał poddać ćwierćfinałowy mecz z Andym Murrayem w trakcie III seta. Styczeń, luty i marzec były kolejnymi miesiącami, w których Rafa nie zdobył żadnego tytułu (nie potrafił nic wygrać od maja 2009). Ale król nie dał sobie odebrać berła i korony, od kwietnia zaczął bić rekordy, których nikt długo nie pobije. Wygrał wszystkie trzy turnieje rangi Masters 1000 na kortach ziemnych (Monte Carlo, Rzym, Madryt) oraz Roland Garros. W sumie 22 wygrane spotkania z rzędu i tylko dwa stracone sety - hiszpański matador powrócił w wielkim stylu. Po raz drugi w karierze przez Roland Garros przeszedł bez straty seta (wcześniej w 2008). Pokonując w Paryżu w 1/8 finału Thomaza Bellucciego odniósł 200. zwycięstwo na kortach ziemnych dokonując tego jako najmłodszy tenisista w historii. Jako pierwszy tenisista zdobył w Paryżu pięć tytułów w ciągu sześciu lat. Wygrywając w maju turniej w Madrycie zdobył 18. tytuł w imprezie z cyklu Masters 1000 i stał się samodzielnym rekordzistą (Andre Agassi wywalczył ich 17). Ale to już nie jest jedynie król kortów ziemnych, to już maszynka do wygrywania na wszystkich nawierzchniach.

Wygrał Wimbledon i po raz pierwszy w karierze US Open. Został w ten sposób siódmym w historii tenisistą, który skompletował personalnego wielkiego szlema. Mając 24 lata i trzy miesiąca, rozgrywając 26. wielkoszlemowy turniej w karierze przeszedł do historii jako drugi najmłodszy tenisista mający na swoim koncie dziewięć wielkoszlemowych tytułów (Björn Borg wygrywając Roland Garros 1980 miał 24 lata i dwa miesiące). Jest też pierwszym leworęcznym finalistą US Open od czasu Grega Rusedskiego (1997) oraz pierwszym triumfatorem od czasu Johna McEnroe (1984). Jest trzecim Hiszpanem, który wygrał US Open (Manuel Santana - 1965, Manuel Orantes - 1975). Dołączył też do Andre Agassiego, dotychczas jedynego zdobywcy Złotego Wielkiego Szlema (wszystkie cztery wielkoszlemowe turnieje i złoto olimpijskie). Został drugim tenisistą, który co najmniej dwukrotnie zdobył wielkoszlemowe tytuły na trzech różnych nawierzchniach (Mats Wilander). Przed nim trzy wielkoszlemowe turnieje z rzędu w jednym sezonie w erze otwartej wygrał jedynie Rod Laver, który zdobył klasycznego Wielkiego Szlema w 1969 roku.

Na zakończenie sezonu gigant z Majorki, dla którego nie ma rzeczy niemożliwych przełamał jeszcze jedną barierę. Po raz pierwszy zagrał w finale kończących sezon Finałów ATP World Tour (przegrał z Rogerem Federerem). Gra w hali ciągle pozostaje jego piętą achillesową, ale przy jego perfekcjonizmie i mierzeniu się z kolejnymi wyzwaniami można być pewnym, że i kończąca sezon impreza kiedyś padnie jego łupem.

- Najważniejsze to dalej serwować tak, jak w tym turnieju. To istotna zmiana dla mojej kariery, bo serwis przynosi wiele wolnych punktów. Mogę też grać agresywniej. Z większym spokojem przy odbiorze. Mogę poprawić wszystko: wolej, pozycję na korcie. Pod tym ostatnim względem zrobiłem postępy w porównaniu z poprzednim rokiem, ale nigdy za wiele: mogę wchodzić głębiej w kort - mówił po wygraniu US Open. On nie uważa siebie za tenisistę idealnego. Twierdzi, że ciągle tkwią w nich duże rezerwy, które pragnie z siebie wydobyć. Wielu może się to wydawać wręcz nienormalne, czego on może się jeszcze nauczyć, przecież jest chodzącym tenisowym ideałem! A jednak on siebie za takiego nie uważa. Rafa przez takie podejście chce swoim kibicom, ale także tym, którzy go nie ubóstwiają coś przekazać. Tenis jest jak życie, ciągle musimy dodawać coś nowego, ciągle musimy się czegoś uczyć i wyciągać wnioski z popełnianych błędów. Ciągle musimy się poprawiać i walczyć z przeciwnościami losu, bo przecież chcemy zmierzać w możliwie najlepszym kierunku. Tak właśnie powinno być, jeżeli chcemy pokonywać granice wydające się nie do pokonania, jeżeli nie chcemy się zatrzymać w rozwoju. Rafa na każdym kroku udowadnia nam, że nie ma rzeczy niemożliwych.

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×