Jako młody chłopak często odwiedzał Monar. "To była lekcja życia"

Jako młody chłopiec często bywał nie tylko na kortach, ale także w Monarze, gdzie jako terapeuta pracował jego ojciec. - To była lekcja życia - przyznaje Jan Zieliński, który kilkanaście dni temu wygrał turniej miksta w Australian Open.

Mateusz Puka
Mateusz Puka
Materiały prasowe
Mateusz Puka, WP SportoweFakty: Pana ojciec, Andrzej Zieliński był w grupie terapeutów, którzy wspólnie z Markiem Kotańskim zakładali pierwszy ośrodek terapeutyczny dla osób z uzależnieniami - słynny Monar w Głoskowie. Poświęcił się nie tylko pańskiej karierze tenisowej, ale też pomagał innym?

Jan Zieliński, zwycięzca Australian Open w mikście, 26. deblista w rankingu ATP: Jako młody chłopiec regularnie bywałem w Monarze, a każda wizyta tam to była dla mnie prawdziwa lekcja życia. Pamiętam te czasy bardzo dobrze i do dziś mam nawet kontakt z kilkoma pacjentami, którym mój tata uratował życie. Oni sami przyznają, że zawdzięczają mu wszystko, co obecnie mają. Proszę uwierzyć, że oni wyszli z nałogu i stali się wybitnymi muzykami, artystami w innych dziedzinach. Prowadzą zupełnie normalne życie. Dla mnie każde wspomnienie tamtych czasów jest bardzo miłe, ale także emocjonalne.

Co szczególnie zapamiętał pan z tych wizyt?

W późniejszym etapie mój tata pracował tam głównie weekendowo, a ja jeździłem z nim i odwiedzałem tych ludzi. Traktowali mnie bardzo dobrze. Oni potrzebowali pomocy, ale także normalnych relacji, a dla mnie wizyta w Monarze to zawsze była świetna zabawa. Mój tata był tam bardzo lubiany, więc ludzie chętnie zajmowali się mną, a ja podpatrywałem to wszystko, co tam robili.

Domyślam się, że dla młodego chłopca to wszystko musiało być bardzo trudne?

Wręcz przeciwnie. To doświadczenie uświadomiło mi dobitnie na resztę życia, jakie mogą być konsekwencja przedawkowania, czy zwrócenia się za bardzo w stronę rozrywki. Mam zresztą wrażenie, że moi rodzice celowo mnie tam zabierali, by pokazać mi, gdzie mógłbym skończyć, gdybym w życiu podejmował nieodpowiednie decyzje i nie słuchał się mądrzejszych ode mnie. Może właśnie dlatego jako nastolatek nigdy nie szalałem i byłem rozważniejszy od wielu moich rówieśników.

ZOBACZ WIDEO: Rywal Hurkacza weźmie ślub. Ukochana powiedziała "tak"

Przyznał pan, że wciąż ma kontakt z kilkoma byłymi pacjentami Monaru. Jak wyglądają wasze relacje?

To niesamowite, ale mój tata zostawił po sobie coś jeszcze poza rodziną, dziećmi. Dla społeczeństwa dał naprawdę dużo. Ci ludzie mają teraz potrzebę odwdzięczenia się losowi. Wielu z nich spotkałem na pogrzebie ojca. Teraz często wspominają go i kontaktują się ze mną. To dla mnie emocjonalne relacje, ale także bardzo potrzebne. Pamiętam przecież tych ludzi z ich najtrudniejszych momentów w życiu i mogę obserwować, jak dużo się u nich zmieniło. To są niewiarygodne doświadczenia, którymi niewielu może się pochwalić.

Czy pan jako dziecko rozumiał, co dzieje się w ośrodku i dlaczego ludzie tam trafiają?

Z czasem orientowałem się, dlaczego ci ludzie tam są i co się stało w ich życiu. Początkowo oczywiście to wszystko ograniczało się do tego, że ci ludzie muszą być leczeni, bo są chorzy i nie mieli na to wpływu. Traktowaliśmy to jako chorobę, z której musza się wyleczyć i szukają na nią sposobu. To była dla mnie lekcja życia i zupełnie inaczej nastawiło mnie do wszelkiego rodzaju używek.

To znaczy, że nie tknął pan w swoim życiu alkoholu?

Wykształciło to we mnie inteligencję emocjonalną i empatię wobec ludzi, którzy akurat mają problemy w życiu. W moim odczuciu wszystko na świecie jest dla ludzi i nie ma nic złego w próbowaniu. Kluczowe jest, by zachować w tym wszystkim mądrość i umiar. Robić to w odpowiednich ilościach i w towarzystwie zaufanych ludzi.

Tata nie zdołał jednak zobaczyć pana największych sukcesów. 

Niestety w 2019 roku zmarł. Miał wtedy 56 lat, a ja 23. W ostatnim czasie chorował na raka. Na ramieniu mam wytatuowaną datę jego śmierci, a także noszę wisiorek, który miał przez całe życie. Rodzicom zawdzięczam wszystko, co udało mi się osiągnąć.
Jan Zieliński ze statuetką za zwycięstwo w Australian Open. Zawodnik odgraża się, że to dopiero początek wielkiej kariery Jan Zieliński ze statuetką za zwycięstwo w Australian Open. Zawodnik odgraża się, że to dopiero początek wielkiej kariery
Choć zajmował się zawodowo zupełnie inną dziedziną życia, jak to się w ogóle stało, że został pan tenisistą?

Był pasjonatem tenisa. Ja również od najmłodszych lat spędzałem czas na korcie. Podpatrywałem mecze ojca z kolegami, część z nich była później moimi trenerami. Jeden z nich zauważył u mnie jakiś talent do tej dyscypliny, więc zacząłem się coraz bardziej angażować. Rodzice sporo poświęcili, bym mógł grać na coraz wyższym poziomie i w ogóle kontynuować karierę. Do dziś jestem im za to wdzięczny.

Tata był kiedyś sportowcem?

Był alpinistą, a także instruktorem alpinizmu. Wchodził na sześciotysięczniki, ale wraz z moimi narodzinami ograniczył wyjazdy w wysokie góry i poświęcił się rodzinie. Potem zajął się hobbistycznie tenisem, ale muszę przyznać, że grał na dość dobrym poziomie. Mama też szybko wkręciła się w tenis i do dziś jest moim menedżerem.

Znamy przykłady, gdy niespełnione ambicje rodziców sprawiały, że dzieci były zmuszane do sportu. Jak to było w pana przypadku?

Tata nie miał żadnych niespełnionych ambicji, które by przekładał na mnie. W alpinizmie był spełniony, a tenis traktował jako pasję i mi też tak to przekazywał. Przyznam oczywiście, że często zdarzało nam się mieć napięte relacje, ale wynikało to z innego podejścia do tego sportu i innego sposobu bycia. Jestem dość temperamentnym człowiekiem na korcie i poza nim. Mieliśmy lepsze i gorsze momenty, ale rodzice nigdy nie wywierali na mnie presji, ani do niczego nie zmuszali. Dzięki temu potrafię kochać ten sport i grać w niego z przyjemnością, a nie z przymusu.

Były momenty zawahania? Przez długi czas pana kariera nie układała się zbyt dobrze.

Tak, nawet w zeszłym roku pojawiło się zwątpienie i zastanawialiśmy się nad tym poważnie. Wszystko przez długą serię porażek ze słabszymi duetami. Praktycznie co tydzień przegrywaliśmy i nic nie wychodziło. Wtedy pojawiły się myśli, co tu zmienić.

Ma pan 27 lat i dość długo musiał czekać na pierwsze poważniejsze sukcesy. Dlaczego tak się działo?

Oczywiście wielokrotnie zdarzało mi się w nerwach rzucić po meczach, że to już koniec kariery. Że nie chcę tego kontynuować. Zwykle nie trwało to jednak dłużej niż kilka dni i raczej nie traktowałem tego poważnie. To były młodzieńcze histerie, a nie jakieś poważne depresje i faktyczna chęć porzucenia kariery. Najwięcej momentów zwątpienia miałem jednak nie z powodu porażek, a po kontuzjach.

Dlaczego?

Parę razy usłyszałem od lekarzy, że czeka mnie przerwa w treningach przynajmniej na osiem miesięcy. To były przerażające chwile. Za każdym razem byłem świadomy, że to może mocno utrudnić mi karierę.

O jakich urazach pan mówi?

Jeszcze jako nastolatek miałem zdiagnozowane schorzenie kości, które miało powodować poważne problemy z plecami i kolanami. Diagnoza zakładała szereg operacji i skomplikowanych zabiegów.

Jak sobie pan z tym poradził?

To były fatalne chwile. Wiele nocy przepłakałem, bo przecież całe swoje życie poświęciłem tenisowi i nie wyobrażałem sobie, by nagle miało się to zmienić. Z perspektywy czasu wiem, że znacznie gorsze są kontuzje na późniejszym etapie kariery, gdy udało się już posmakować najważniejszych turniejów i przychodzi czas sukcesów. Wtedy trudniej sobie wytłumaczyć, że zamiast walczyć o zwycięstwo i dostawać nagrodę za lata poświęceń, trzeba siedzieć w domu.

Tamta fatalna diagnoza okazała się błędna?

Na szczęście w porę trafiłem na odpowiednich lekarzy, którzy postawili poprawną diagnozę, a ta była już znacznie mniej przerażająca. Skończyło się na strachu. Jednak nawet dwa lata temu miałem podobną sytuację, gdy złamałem kość w stopie, a pierwsza diagnoza przewidywała pół roku leczenia. Na szczęście skończyło się po trzech tygodniach przerwy.

Nie byliście zamożni, a tenis kosztuje.

Wszystko fundowali rodzice z własnej kieszeni, ale dostawałem także wsparcie z Polskiego Związku Tenisowego. Na szczęście dość szybko zacząłem odnosić sukcesy w swoich kategoriach wiekowych, więc na turniejach miałem zapewniony hotel za darmo. Praktycznie nie podróżowałem z trenerem, nie było nas na to stać. Na przestrzeni lat moja kariera kosztowała rodziców setki tysięcy złotych. Oszczędzaliśmy, na czym tylko mogliśmy. Szukaliśmy turniejów najbliżej domu, często jeździłem wspólnie z Kamilem Majchrzakiem, a nasi rodzice wymieniali się opieką, by można było podzielić koszty.

Ponieważ specjalizuje się pan w grze deblowej, to na wielkie wypłaty też musiał pan długo czekać. 

Pierwszy samochód kupiłem sobie dopiero w listopadzie 2022 roku. Wcześniej jeździłem albo komunikacją miejską, albo pożyczałem od mamy żółtego Fiata Pandę. Dobrze zarabiam dopiero od dwóch lat.

Rozmawiał Mateusz Puka, dziennikarz WP SportoweFakty


Czytaj więcej:
Igrzyska "koksiarzy" zmienią sport?
Koniec dominacji. Oto przyczyny porażki ZAKS-y

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×