Czy Warszawa jest gotowa na wielką siatkówkę?

Stolica nie okazała się dla biało-czerwonych szczęśliwa, ale po 12 latach przerwy znów przeżywała wielkie siatkarskie emocje. Czy siatkówka ma szanse na stałe zagościć w sercach warszawiaków?

Dominika Baran
Dominika Baran

Po mistrzostwach świata w 2006 roku, z których to Polacy przywieźli srebrne medale, volleymania, niczym epidemia, rozprzestrzeniła się po całym kraju. Jej zalążki były widoczne już wcześniej, ale japoński czempionat był bez wątpienia momentem przełomowym, bo biało-czerwoni na stałe przebili się do ścisłej czołówki, a rozwijająca się liga i kluby zaczęły przyciągać do hal nie tylko zagorzałych fanów, ale i całe rodziny. Szybko nadano nam miano najlepszych kibiców na świecie, co znalazło uznanie w oczach działaczy światowej i europejskiej federacji. Apetyt na siatkówkę rósł w miarę jedzenia, a wszystkie największe miasta w Polsce chciały mieć udział w uczcie. Tylko Warszawa ciągle opiera się tej manii. I choć stolica ma niemałe siatkarskie tradycje, trudno mieć nadzieję, by w najbliższej przyszłości cokolwiek przebiło prymat, jaki wiedzie w tym mieście niekwestionowany lider popularności - piłka nożna.

12 lat minęło

odkąd Torwar ostatni raz widział siatkarską reprezentację Polski. I pewnie przerwa ta trwałaby dłużej, gdyby nie zmiana formuły rozgrywek tegorocznej Ligi Światowej. Dzięki niej, biało-czerwoni odwiedzą sześć zamiast trzech miast. Inauguracja - i to nie z byle kim, bo z mistrzami świata - przypadła w udziale Warszawie.

O zapełnienie zaledwie pięciotysięcznej hali nikt nie musiał się martwić. Gdyby miejsc było dwa razy więcej, zapewne też zostałyby zajęte. Pytanie, w jakiej mierze przez mieszkańców stolicy, a w jakiej przez przyjezdnych, którzy za reprezentacją wędrują po całej Polsce?
Takie obrazki na meczach siatkówki w Polsce to nic nadzwyczajnego Takie obrazki na meczach siatkówki w Polsce to nic nadzwyczajnego
Z punktu widzenia

przypadkowego kibica, który przyszedł do hali, by trochę pokrzyczeć tudzież na żywo zobaczyć Bartmana czy Kurka, a przy okazji skosztować całkiem smacznego hot-doga, nie było większej różnicy między meczem z katowickiego Spodka, a tym na Torwarze. W końcu to te same tłumy biało-czerwonych przebierańców, ten sam Mazurek i ta sama, przelatująca nad siatką piłka. Ten bardziej uważny obserwator dojrzy jednak kilka subtelnych różnic w zachowaniu publiczności.

Zaledwie na kilka minut przed meczem na trybunach widoczne gołym okiem były płaty pustych krzesełek, które w pośpiechu zajmowano dopiero przed prezentacją zespołów. Bo to piątek, bo korki, bo wczesna godzina - wszystko się zgadza, ale nie na co dzień przyjeżdżają do stolicy Canarinhos. Taki obrazek powtarzał się i w trakcie spotkania. A przecież siatkówka to nie piłka nożna, gdzie w trakcie przerwy można spokojnie wyskoczyć na kiełbaskę z grilla. Na parkiecie gra wznawiana jest szybciej, a emocje towarzyszą każdemu dotknięciu piłki. W ciągu tych pięciu minut spędzonych w kolejce po popcorn, mogą nas ominąć najefektowniejsze akcje całego widowiska.

Nieco trudniej

niż w innych obiektach, było też panu wodzirejowi rozruszać publiczność. W Spodku czy łódzkiej Arenie trybuny tańczą, jak im zagra, bo te zabawy towarzyszą im od lat. W Warszawie wszystko było nowe, chociaż wykonywane z nie mniejszym zapałem.

Niepotrzebne oklaski podczas hymnu gości, które zresztą raptownie ucichły, gdy większa część publiki się do nich nie dołączyła, i wszędobylskie trąbki, powodujące co najmniej uszkodzenie słuchu, są zwyczajami, których trzeba się oduczyć. Oczywiście, są i plusy całej tej imprezy. Kameralna hala, bliskość boiska i całkiem przyjazna człowiekowi ochrona, która nie patrzy wilkiem, gdy próbujesz przejść do sąsiedniego sektora.

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×