AZS ma w sobie jakąś magię - I część rozmowy z Michałem Dębcem, libero Tytanu AZS Częstochowa
Na czwartym miejscu tegoroczny sezon siatkarskiej PlusLigi zakończyli siatkarze Tytanu AZS Częstochowa. Spisywani przez wielu na straty podopieczni Marka Kardosa w przekroju całego sezonu nie odstawali od wyżej notowanych rywali i w pełni zasłużenie znaleźli się w strefie medalowej, a przy odrobinie szczęścia mogli także pokusić się o zdobycie medalu. O minionym sezonie obszernie opowiedział nam libero częstochowskiej ekipy, Michał Dębiec. Zapraszamy na pierwszą część rozmowy z 27-letnim zawodnikiem.
Adrian Heluszka
Adrian Heluszka: Za wami morderczy i długi sezon. Przeanalizowałem sobie wszystkie mecze, jakie rozegraliście w tym sezonie i w samej PlusLidze było ich dokładnie trzydzieści cztery. Doliczając do tego Puchar Polski i europejskie puchary, to tych spotkań było około czterdziestu. Przyznasz, że to sporo jak na cały sezon...
Michał Dębiec: Trzeba by do tego doliczyć jeszcze mecze sparingowe, które rozgrywaliśmy w trakcie sezonu i memoriały, w którym uczestniczyliśmy przed sezonem. Tych spotkań było zapewne około pięćdziesięciu. Nie ma co ukrywać, że sezon był ciężki. Zwłaszcza początek był trudny, bo grało się co trzy dni. Dodatkowo pogoda w listopadzie, czy grudniu nie usprawniała podróży, które były bardzo męczące, przykładowo podróż ze środowego meczu z Bydgoszczy zajęła nam 10 godzin, a w sobotę graliśmy kolejny mecz u siebie. Nie było czasu na regenerację. Pojawiło się sporo mikrourazów, które pod koniec sezonu już się uzewnętrzniały. Teraz jesteśmy już po sezonie, mamy trochę wolnego, więc przyszedł czas "lizania ran". Niektórzy mają dłuższą przerwę, a niektórzy niebawem jadą na zgrupowanie reprezentacji. Teraz zapewne korzystają z tego, że mogą choć trochę odpocząć.
To był pierwszy sezon, w którym w naszej lidze obowiązywała nowa formuła rozgrywek. Wielu zawodników, w tym zwłaszcza Dawid Murek nie zostawili na tej formule suchej nitki. Jakie jest twoje zdanie na ten temat? Czy tych spotkań nie było jednak zbyt wiele?
- Spotkań było naprawdę sporo i tak jak wspomniałem, graliśmy często. Patrząc z punktu widzenia zawodnika, to owszem było ciężko, ale dla każdego ta formuła była taka sama. Trzeba się było do tego odpowiednio przygotować. Wszyscy wiedzieliśmy przed sezonem, jak to będzie wyglądało. Uważam, że byliśmy dobrze do tego przygotowani. Patrząc jednak z punktu widzenia ligowego, to chyba przełożyło się to z pożytkiem, bo nasze zespoły dobrze spisały się w pucharach europejskich, za wyjątkiem może nas. Myślę natomiast, że ta formuła jest tematem do przemyślenia. Jest grono specjalistów, które się tym zajmuje i na spokojnie oceni, czy to się sprawdziło, czy nie. Ciężko jest mi to oceniać. My musieliśmy wyjść na boisko i dać z siebie wszystko. Tych sił czasami było więcej, czasami niestety mniej. Uważam, że przez tą formułę poziom ligi momentami bardzo falował. Niektóre mecze naprawdę mogły się podobać, a czasem były takie, że ich poziom był bardzo słaby, co było spowodowane dużym natłokiem spotkań. Organizmy niestety nie wytrzymywały. Zespół, który lepiej sobie z tym radził, wygrywał poszczególne pojedynki.
Tak jak wspomniałeś, duży natłok spotkań miał wpływ na wiele kontuzji, które pojawiały się w przekroju całego sezonu. Pod koniec rozgrywek na problemy zdrowotne narzekali Dawid Murek i Jakub Oczko. Ty również miałeś swoje problemy...
- Akurat moje problemy nie były na tyle poważne, by wykluczyć mnie z gry, jak w przypadku Kuby, czy Dawida, albo nawet Fabiana Drzyzgi, który pół sezonu rozegrał z bolącą łydką. Łukasz Wiśniewski także często zaciskał zęby, bo miał problemy z kolanem. Każdego jednak ciągnęło na boisko. Wielu grało z mikrourazami i wielu odczuwało trudy tego sezonu. Mówi się, że jak cię nic nie boli, to albo nie żyjesz, albo jesteś jeszcze pijany (śmiech). W tym sezonie te urazy były niezwykle spotęgowane, bo nie było czasu, by je wyleczyć i zregenerować. Przyznam szczerze, że pod koniec sezonu ciężko było z podstawowymi rzeczami normalnego funkcjonowania. Faktycznie jednak te urazy Dawida, czy Kuby mogły wynikać z natłoku spotkań. Nasze organizmy były już tak słabe, że nie potrafiły wytrzymać nawet lekkiego naciągnięcia. Z tego małego skręcenia robiły się poważniejsze urazy i Dawid odpadł nam na kilka spotkań. Było ciężko, ale daliśmy jakoś radę.
Przed sezonem wielu kibiców skazywało was na pożarcie i nawet spadek z ligi. Mówiło się, że nie ma w AZS-ie gwiazd. Czujesz teraz taką nutkę satysfakcji, że tym czwartym miejscem utarliście nosa wielu osobom?
- Ja osobiście mimo wszystko jestem zadowolony z tego czwartego miejsca. Wiadomo, że pozostaje niedosyt, bo gdy przeciwnicy odbierali medale, to lekka łezka w oku się zakręciła, że to jednak nie my. Myślę, że i tak zaszliśmy bardzo daleko. Nie chcieliśmy nikomu nic udowadniać. Nie zgodzę się z tym, że nie ma w naszym zespole gwiazd...
Porównując wasz skład z zespołami z najwyższej półki, a nawet z Jastrzębiem, to nie ma w AZS-ie takich wielkich nazwisk. Patrząc na papierze przynajmniej...
- Dobrze, zgoda. Będę mówił trochę ogólnikowo. Faktycznie może nie było u nas wielkich nazwisk, ale pokazaliśmy, że gwiazdy nie wygrywają, a wygrywa cały zespół. Był okres w sezonie, że nie było na nas mocnego. Skra nam oczywiście trochę pokrzyżowała szyki, ale mecze z nimi to już trochę inny temat. Będąc zespołem, graliśmy jednak bardzo dobrze. Potem nasza forma troszeczkę spadła. Przegrywaliśmy poszczególne mecze, ale nie chcieliśmy nic pokazywać i ucierać komuś nosa. AZS ma w sobie chyba jakąś magię. Bez względu na to, kto by tutaj nie grał, to zawsze atmosfera i środowisko są takie, że pomagają temu klubowi. To zawsze jakoś dobrze współgra i dzięki temu AZS zawsze był w czołówce. Nigdy od ponad dwudziestu lat nie zszedł poniżej pewnego poziomu. Wiadomo, że są momenty gorsze i lepsze. Słysząc przed sezonem pewne głosy spisujące nas na straty, nie przejmowaliśmy się tym. Nie chcieliśmy nikomu nic udowadniać. Każdy z nas chciał się jak najlepiej zaprezentować. Pokonaliśmy bodajże ośmiu przeciwników z rzędu. Myślę, że w pełni zasłużenie awansowaliśmy do czwórki, bo graliśmy naprawdę dobrą siatkówkę.
Wspomniałeś o magii hali Polonia, w której padło już wiele wielkich firm. Do tej pory przyjeżdżałeś do niej będąc po drugiej stronie barykady. Wobec tego jak się czułeś grając w niej już w barwach AZS-u?
- Muszę przyznać, że jestem fanem kibiców. Bardzo lubię żywiołowy doping i ten częstochowski jest najlepszy w Polsce. Nie ma co ukrywać. Czy grałem w barwach przeciwnika, czy teraz już dla AZS-u, to zawsze, jak się wchodziło na halę i słyszało doping najwierniejszych kibiców, ciarki przechodziły po plecach. To naprawdę niesamowite. W ogóle doping na halach siatkarskich w Polsce jest fantastyczny, ale ten w hali Polonia jest wyjątkowy. Ci ludzie mogą naprawdę mówić o sobie, że są kibicami, bo są ze swoim zespołem na dobre i na złe. Z mojej strony wielki ukłon, bo dzięki nim przeżyłem wiele wspaniałych chwil, których nie zapomnę chyba do końca swojej siatkarskiej przygody.