Szczere wyznanie Bartosza Kurka. "W głowie miałem jedną myśl"

- Dopiero po czasie zrozumiałem, że destrukcyjne podejście do siatkówki doprowadziło mnie do kresu możliwości fizycznych i psychicznych - mówi nam Bartosz Kurek o najtrudniejszym momencie kariery.

Mateusz Skwierawski
Mateusz Skwierawski
Bartosz Kurek Materiały prasowe / FIVB / Na zdjęciu: Bartosz Kurek

Oto #HIT2023. Przypominamy najlepsze materiały mijającego roku.

Mateusz Skwierawski, Grzegorz Wojnarowski, WP SportoweFakty: Czytasz komentarze na swój temat?

Bartosz Kurek: Na jakiś czas przed turniejem staram się odcinać od wiadomości. Zazwyczaj ich nie czytam i nie reaguje. Ustawiłem w telefonie powiadomienia przypominające mi o wiadomościach ważnych dla mnie osób, nie od wszystkich.

A w życiu codziennym kalkulowałeś kiedyś, czy wyjść na rower, pójść do sklepu?

Myślę, że żaden siatkarz nie doszedł jeszcze do takiego poziomu popularności, by stała się ona aż tak bardzo uciążliwa. Z drugiej strony interakcje z naszymi kibicami są w większości pozytywne. Negatywnych było może kilka przez całą karierę. Nic niesamowitego - czasem ktoś krzyknął na ulicy, że daliśmy "du..y". Zaczepki przeniosły się raczej do Internetu. Na Instagramie dostałem kilka wiadomości ze zdjęciem kuponu, numerem konta i prośbą o zwrot pieniędzy za przegrany zakład u bukmachera. Odbierałem to bardziej w ramach żartu.

Jako jeden z nielicznych siatkarzy wszedłeś do tak zwanego "mainstreamu", choć nie pchałeś się na afisz.

Myślę, że ludzie lubią autentyczność, a ja staram się nikogo nie udawać. Nie będę zgrywał skromniaczka, gdy wiem, że zagrałem dobrze. Ale też nie będę się wywyższał, jeżeli w danym meczu prezentowałem się średnio. Kibice poznali mnie na tyle, że widzą szczerość, a z taką osobą jest się łatwiej identyfikować. Myślę, że zapracowałem sobie na to zaufanie. Do tego ludzie otrzaskali się z moją twarzą i łysą głową.

ZOBACZ WIDEO: Pod Siatką - Polska pokonała Ukrainę! Zobacz kulisy meczu ME

Jak wspominasz pierwszą dawkę popularności?

Największy przeskok miał miejsce po mistrzostwach Europy czternaście lat temu. Nie do końca wiedziałem, jak radzić sobie z zainteresowaniem innych. Z natury jestem introwertykiem. Nie potrzebuje wielu ludzi w swoim życiu, by czuć się dobrze. Nauczyłem się czerpać dobrą energię z popularności, aczkolwiek wiem, jaka jest moja natura.

Pracujesz z trenerem mentalnym?

Tak, od niedawna.

Wiele razy opowiadałeś, że w 2016 roku miałeś już dość siatkówki.

Wtedy szukałem pomocy. Byłem zagubiony i zacząłem się zastanawiać, że może warto zorganizować swoje życie inaczej - wokół innych rzeczy niż siatkówka.
Dlaczego?

To, co do tamtej pory uważałem za błogosławieństwo, stało się moim przekleństwem. Siatkówka zabierała mi cały czas, fizycznie byłem totalnie zmęczony, nie widziałem się ze swoimi bliskimi, nie miałem czasu dla rodziny. W tamtym okresie przestawiłem wajchę na sport. Poświęciłem wszystko, by wygrać medal na igrzyskach w Rio de Janeiro w 2016 roku. I to odbiło się na zdrowiu psychicznym.

Medalu nie zdobyliście. Odpadliście w ćwierćfinale igrzysk.

Dopiero po czasie zacząłem rozumieć pewne kwestie. Po pierwsze: musisz zdawać sobie sprawę, że jednak nie wszystko masz w swoich rękach. Nie wygląda to tak, że jeżeli zostanę w hali dwie godziny dłużej od przeciwnika, to na pewno wygram mecz. A w tamtym momencie tak myślałem - że gdy przekroczę granicę zdrowego rozsądku, i to bardzo, bardzo mocno, to otrzymam nagrodę w postaci sukcesu.

W jaki sposób przekraczałeś granicę?

Nie wiem, czy zrobiłem sobie choć jeden dzień wolny w sezonie ligowym poprzedzającym tamte igrzyska.

Co wtedy myślałeś?

W głowie miałem jedną myśl: "Ja odpoczywać nie mogę, bo dzięki mojemu wysiłkowi wygramy". Wiem, że gdybym wtedy odpuścił, to miałbym poczucie winy. Dopiero po czasie zrozumiałem, że tak destrukcyjne podejście doprowadziło mnie do kresu możliwości fizycznych i psychicznych.

Postrzegałeś siebie poprzez sukcesy lub ich brak?

Utożsamianie się z wynikiem jest typową reakcją u wysoko funkcjonujących sportowców. Do tego w swojej świadomości istniałem tylko jako siatkarz, a nie człowiek, który tę pracę wykonuje - czasem lepiej, czasem gorzej, ale z zaangażowaniem. Efekt końcowy nie może przekreślać całej pracy.

Mówimy o uzależnieniu?

Na pewno. Ze sportem też trzeba uważać. Możesz napić się lampki wina, czy wypić wódkę na weselu kolegi, lub też pójść na chwilę do kasyna i przegrać symboliczną kwotę. To nic złego. Ale gdy wpadasz w rytm współzależności i żeby poczuć się dobrze, musisz się napić, zagrać albo wygrać mecz, to masz duży problem.

Chodziło o przedstawienie kilku klocków w głowie?

Musiałem pewne rzeczy przewartościować, przegadać je z bliskimi. Dla mnie dużym wsparciem była żona. Najciekawsze w tym wszystkim jest to, że cztery lata później pojechaliśmy na igrzyska do Tokio (2020 r.), chciałem wygrać medal tak samo jak w Rio, wykonałem jeszcze lepszą pracę w hali, bo jeszcze bardziej świadomą, ale w tej porażce i cierpieniu byłem w stanie odnaleźć pozytywy. Nie biczowałem się, że znowu odpadliśmy w ćwierćfinale, a wręcz przeciwnie - łatwiej było mi to przełknąć. Wielu sportowców nie jest gotowych na czarny scenariusz, nie mają wtedy odpowiedzi na wiele pytań. Warto szukać pomocy. Przy odpowiedniej równowadze wszystko fajnie skleja się w całość. Gdy odnajdzie się dobry balans w życiu to problemy, o których rozmawiamy, przestają istnieć.

Czujesz się twarzą swojego pokolenia?

Pewnie trochę tak - z racji wyników i czasu spędzonego w reprezentacji. Pewnie jestem jednym z tych, którzy kojarzą się kibicom z konkretną generacją siatkarzy.

Rozpoczęliście właśnie mistrzostwa Europy, a twoja poważna kariera w reprezentacji zaczęła się od tego turnieju w 2009 roku.

Parę włosów temu to było. Czternaście lat temu nie powinienem być w ogóle na boisku. Miejsce w pierwszej szóstce czekało dla Sebastiana Świderskiego, ale Sebastian zerwał ścięgno Achillesa. W takich okolicznościach wskoczyłem do składu.

Jaki był tamten Bartek?

Trochę beztroski, zwariowany. Trochę pogubiony w dużej siatkówce. Wszystko bazowało na dużym entuzjazmie, też naiwności boiskowej. Za wiele nie kalkulowałem i nie zastanawiałem się nad swoją grą. Było fajnie, ale przez takie podejście w trudniejszych momentach nie wiedziałem, jak poradzić sobie na boisku.

Czym cechowała się ta beztroska?

Życiem tu i teraz, bez większej dyscypliny. W czasie mistrzostw nie podchodziłem optymalnie do kwestii jedzenia. Popełniłem w zasadzie wszystkie błędy żywieniowe. Płynąłem jednak z falą. Dziś lepiej zdaję sobie sprawę, jak funkcjonuje siatkówka.

Gdybyście zapytali mnie wtedy, dlaczego wygraliśmy ten turniej, to nie potrafiłbym udzielić szczegółowej odpowiedzi. Pewnie odparłbym coś w rodzaju: "Bo dobrze graliśmy". A teraz wiem, co robimy dobrze, w którym elemencie górujemy nad przeciwnikiem, kiedy mamy przewagę. Ale jedna rzecz się nie zmieniła - zawsze dawałem z siebie maksimum na treningach.

Może nie było tak źle? Ostatecznie sięgnęliście po złoto - dotąd jedyne wywalczone przez polską kadrę na tym turnieju.

Tamta ekipa miała tę przewagę, że był to dopiero jej drugi sukces reprezentacyjny. Pojechaliśmy na mistrzostwa bez oczekiwań, dlatego było mi łatwiej odnaleźć się w kadrze. Super się bawiłem. Traktowałem ten czas jak świetną przygodę.

Niedawno na obozie w Zakopanem całą drużyną wspominaliśmy różnych zawodników z reprezentacji. Najwięcej mówiliśmy o tych, którzy byli fajnymi ludźmi. Później zacząłem się zastanawiać, co chciałbym zostawić po sobie w reprezentacji. Coraz częściej skłaniam się ku temu, by ta szala przechyliła się nie w stronę medali, a pozytywnych, wartościowych wspomnień. Chciałbym zostać zapamiętany nie tylko przez pryzmat sukcesów.

A dla ciebie jakie wspomnienie jest do tej pory najcenniejsze w karierze?

Gdy po zdobyciu mistrzostwa świata w 2018 roku pobiegłem do szatni i wykręciłem numer do domu. Żona i rodzice nie mogli być wtedy w hali. Chłopaki cieszyli się przed ceremonią rozdania medali, szatnia była pusta i stamtąd zadzwoniłem do bliskich. Rodzice trochę się zdziwili, że właśnie teraz ktoś się do nich dobija. Byli przyklejeni do telewizora, oglądali fetę. Popłakaliśmy sobie trochę, pokrzyczeliśmy przez telefon. Wrzeszczałem, że właśnie po to tyle zapieprzałem, dla takich momentów.

A co drenuje twoją energię?

W ostatnim czasie przyziemne sprawy - dłuższe podróże mogą wybić z rytmu, do tego zmiana strefy czasowej, jak na Filipinach. Lub kilkugodzinna podróż samochodem. Kiedyś odnajdywałem w tym radość, teraz jest to męczące.

A w kwestiach mentalnych?

OK, jest napięcie, które towarzyszy dużemu turniejowi - to zazwyczaj mieszanka moich oczekiwań, trochę presji z zewnątrz. Z tym jednak potrafię sobie poradzić i wiem, co pozwala mi się wyluzować. Sam turniej jest przyjemny. Zwłaszcza jeżeli gra się "klei" i jesteś dobrze przygotowany. Bardziej męczy oczekiwanie na mecz. Ważne, by się nie "spalić", nie przeleżeć w łóżku dwóch dni i nie układać w głowie tysięcy scenariuszy.

A same oczekiwania przed turniejami nie paraliżują? W Polsce nie mamy takich kozaków w sportach drużynowych, dla których brak pierwszego miejsca jest porażką.

Takie myśli chyba nigdy nie kłębiły mi się w głowie. Z zewnątrz może wydawać się, że odczuwamy podobne emocje do osób śledzących nasze mecze przed telewizorem. Natomiast my w czasie turnieju nie dopuszczamy innych do naszej grupy. Dlatego do naszych głów nie zakradają się myśli, że musimy spełnić oczekiwania narodu.

My wiemy, że u nas wszystko zaczyna się i kończy na hali i jeżeli dobrze wykonamy swoją robotę, to przełożymy formę na mecz. Trening daje nam po prostu spokój, pewność siebie i rozwiewa wątpliwości.

Do tego mamy też odpowiednią grupę ludzi. Każdy z nas musi popychać drugiego, testować, czasem i zastosować mocniejszą reprymendę. Może osoba z zewnątrz mogłaby się obrazić lub zesztywnieć, słysząc niekiedy pewne odzywki. My te wszystkie scenariusze próbujemy na treningach. Nie zawsze udaje się to przełożyć na boisko, ale przynajmniej wiemy, że nie w pracy leży problem.

A w czym?

Czasem jest to głowa, przygotowanie fizyczne, choć od paru dobrych lat nie mamy z tym problemu. Czasem nieodpowiednia taktyka, ktoś może mieć słabszy dzień technicznie - nie kontroluje piłki tak, jakby chciał. Lub po prostu odpowiednio ze sobą nie współpracujemy - obrona nie spotyka się z blokiem, blok jest o milisekundę za wolny.

A brak przywództwa na boisku? Może przeszkadzać?

Można przykryć tym pewne mankamenty, ale nie po to trenujemy, by oczekiwać, że w najważniejszym momencie Leon wejdzie i zrobi pięć asów, albo "Zator" wyciągnie siedem piłek.

Coś jeszcze robi na tobie wrażenie w siatkówce?

Pewnie. Co roku poziom fizyczności zawodników coraz bardziej się poprawia. Kiedy myślę, że widziałem już wszystko, to nagle pojawia się totalny "freak" jeżeli chodzi o budowę ciała, skoczność, szybkość, koordynację. Każde pokolenie jest coraz lepsze. Może starym mistrzom trudno to przyznać, ale na pewno gracze z nowego pokolenia są lepsi niż ja w wieku 20 lat.

Najbardziej zaskakuje mnie jednak, w jakim miejscu my, Polacy, znaleźliśmy się w tej dyscyplinie sportu. Wychowywałem się w zupełnie innych czasach. Do tej pory czuję się nieswojo w pewnych sytuacjach. Niedawno byliśmy z kadrą w Holandii. Na naszym treningu pojawił się Guido Goertzen, mistrz olimpijski, legenda. Zaczepił mnie, przybił piątkę, pogratulował mi super kariery. Poczułem dumę, bo teraz to my znaleźliśmy się w takim momencie, w jakim byli kiedyś Holendrzy. Mariusz Wlazły jest rozpoznawalny na świecie. Olek Śliwka czy Łukasz Kaczmarek to też superstar.

Podpatrując w szatni ojca, byłego siatkarza, miałeś takie marzenia?

Bardzo chciałem trafić do ligi włoskiej i odbierałem to jako docelowy etap kariery. Drogi, którą typowy siatkarz lat 80. przeszedł do teraz, nie da się porównać.

Pamiętam, że za czasów ojca tylko nieliczni grali w siatkówkę plażową w wakacje, praktycznie jednostki przechodziły z hali na plażę. Najczęściej wyglądało to tak, że od momentu, gdy ostatnia piłka spadła na parkiet, odpalano grilla. Gaszono go z początkiem przygotowań do nowego sezonu, na przełomie sierpnia i września.

Gdy zamkniesz oczy, to jaką szatnię widzisz w Nysie, w zespole taty?

Czuję tylko jeden zapach - nie potu, nie maści rozgrzewających, a czerwonych papierosów Marlboro. Dym przecinało się ręką, by coś zobaczyć.

Trochę się pozmieniało.

Teraz chłopaki zatrudniają trenerów od przygotowania fizycznego na okres wakacyjny, organizują sobie indywidualne treningi. Sam mam pomysł, by może rozpocząć mini zgrupowania dla chłopaków, którzy nie są w kadrze, ale chcą się rozwijać i byliby otwarci na podpowiedzi od bardziej doświadczonego zawodnika. Zauważyłem, że zawodnicy dostrzegli, że poprzez ciężką pracę mogą zmienić swoje życie.

A jeżeli chodzi o palących - jest ich już bardzo mało w siatkówce. Jeżeli ktoś lubi zajarać, to robi to tak, by nikomu nie przeszkadzać.

Potrafisz odpowiedzieć na pytanie, dlaczego tak to kiedyś wyglądało?

Powód jest prozaiczny: chodziło o pieniądze. Jeżeli w latach 80. mój tata zobaczyłby, że jego kolega z zespołu przyjechał na trening Ferrari, to pomyślałby: "Kurde, jeżeli wezmę się za siebie, poświęcę wszystko przez kolejne dwa lub trzy lata, poszukam dietetyków, to może i będzie mnie stać na takie auto". Mówię o naocznym przykładzie, bo to najbardziej oddziałuje na wyobraźnię.

Wtedy obraz siatkarza był taki, że raczej nie przekroczy pewnego poziomu finansowego, nie wyjedzie za granicę ze względu na ustrój. To było zamknięcie się na własne marzenia. Dominowało podejście, które bardziej ściągało w dół. Nie było nawet przykładu, który przebił sufit i występował na niebywałym poziomie.

Co było tym Ferrari dla pokolenia twojego taty?

Życie z dnia na dzień. Oni grali bardziej o funkcjonowanie, kolejny kontrakt niż zabezpieczenie sobie przyszłości i planowanie wielkich inwestycji.

A ty jakie miałeś podejście?

Miałem szczęście, bo szybko trafiłem do Bełchatowa, gdzie o finanse nie musieliśmy się martwić. Z kontraktów udało się odłożyć i żyć na fajnym poziomie. Ale czułem, że stać mnie na to, by być w czołówce i robiłem wszystko, by wycisnąć swój czas jak cytrynę.

We wcześniejszych wywiadach opowiadałeś o trudnej decyzji, którą musiałeś podjąć z żoną. Anna zakończyła karierę siatkarki, zdecydował twój wyższy kontrakt.

Nie potrzeba było Excella, żeby zobaczyć różnicę, dysproporcja była duża. Z żoną nie wyobrażamy sobie tworzenia związku małżeńskiego z doskoku, na odległość. Żebyśmy dobrze funkcjonowali, chcemy być po prostu razem. Nie biorę pod uwagę utrzymywania kontaktu za pośrednictwem Skype'a przez długi czas. Moja żona jest na tyle dzielna, odważna i świadoma, że może nie do końca to zaakceptowała, ale wzięła na siebie bardzo trudną rolę tego, kto musi zrezygnować z części siebie. Jestem szczęściarzem, że mam taką kobietę.

Myślałeś, jakbyś poczuł się na miejscu żony?

Dla mojej żony zrobiłbym wszystko.

Trener Nikola Grbić powiedział wam, że od początku jego kadencji musicie myśleć, jak mistrzowie olimpijscy, by w przyszłym roku zdobyć medal. Co zmieniło się od jego przyjścia w reprezentacji?

Zacznę od tego, że Vital Heynen to ktoś, kogo uwielbiam jako człowieka i trenera. Jest fantastyczny i nie chcę, by to, co zaraz powiem, zabrzmiało jak krytyka. Jego filozofia przyniosła nam wiele medali i sukcesów. W tamtym momencie, gdy w 2017 roku nasza kadra była zupełnie rozbita, potrzebowaliśmy takiego faceta jak Vital, który wyciągnie do nas rękę, stworzy przyjemne warunki do pracy i przywróci nam radość z uprawiania tej dyscypliny.

Myślę, że Vital jest na tyle mądrym gościem, że na kolejny rok potrafiłby przygotować inną filozofię prowadzenia drużyny. Wymyśliłby trochę siebie na nowo, żeby wycisnąć z nas kolejne procenty. Jest na tyle inteligentnym facetem, że potrafiłby rozpoznać sytuację i zmienić podejście.

Ale?

Ale czasem po prostu dużo łatwiej zmienić trenera.

Który dokręci śrubę?

Nikola ma inną filozofię prowadzenia zespołu. Vital trochę inaczej organizował pracę, musiałby zmienić się z superkolegi, na faceta z batem. Dobrze, że Nikola nie wprowadza sztucznych zasad. On w Veronie i Perugii zachowywał się tak samo, taki po prostu jest. Cały czas popycha nas do granic możliwości, żebyśmy wymagali od siebie jeszcze więcej.

Nikola Grbić (w środku) motywuje drużynę podczas przerwy Nikola Grbić (w środku) motywuje drużynę podczas przerwy

Myślisz powoli, co będzie z tobą po karierze?

Myślę, że zostanę przy siatkówce. Nie po to stawałem się ekspertem w danej dziedzinie przez 20 lat, żeby teraz szukać szczęścia gdzie indziej. Choć może odnajdę w sobie inną pasję, jak Mariusz Wlazły, który poszedł w psychologię sportową? Kto wie. Raczej jednak będzie to siatkówka.

Nie planujesz przebranżowienia się jak tata?

Tata jest już szczęśliwym emerytem. Cieszę się, że może odpoczywać w zdrowiu po pracy w straży pożarnej. Nie do końca zdawałem sobie sprawę, z czym wiąże się praca strażaka. Najgorsze były wypadki samochodowe, potrafią otworzyć oczy. Przyjeżdżali na miejsce zdarzenia, rozcinali karoserię. Na te widoki trzeba się uodpornić.

Gaszenie pożarów nie wygląda jak na filmach, że bohater wbiega w żywy ogień z koszulką założoną na nos. Jest pełen spokój i przede wszystkim nadrzędna zasada, że oni nie ryzykują czyjegoś życia, a jeżeli wyciągają kogoś z płonącego domu, to robią to pod absolutną kontrolą. Przypadki gaszenia pożarów mają przetrenowane, wytrenowane i wiedzą, jak się zachować. Nie czują strachu.

A ty się czegoś boisz?

Wielu rzeczy, ale na pewno nie lubię insektów (Bartosz Kurek na widok szerszenia odskakuje na kilka metrów od stolika - przyp. red.). Byłem kiedyś w Tunezji na zgrupowaniu kadry kadetów. Mieszkaliśmy w czterech w bungalowie ze sporym fragmentem otwartej przestrzeni. Michał Kubiak mówi do mnie: " Kuraś, ty się boisz owadów, takich rzeczy, prawda? To zobacz, co siedzi na ścianie." Odwróciłem głowę, a tam gąsienica wielkości parówki frankfurterki. Myślałem, że zejdę na zawał. Wybiegłem z domu, była godzina 23. Z nerwów stałem pod palmą, nie chciałem wracać do mieszkania.

Rozmawiali: Mateusz Skwierawski, Grzegorz Wojnarowski

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×