Tadeusz Pawłowski. Trener ze stali wraca do Ekstraklasy.

Marek Wawrzynowski
Marek Wawrzynowski
Do kraju wrócił po 10 latach, w roli trenera. Oczywiście do Śląska. Ale tylko na chwilę, a dokładnie na 17 spotkań. Pod koniec sezonu działacze zażądali od niego, by posadził na ławce Adama Matyska, który, jak uważali, sprzedał mecz. Ale Pawłowski uznał, że jeśli mecz był sprzedany, to raczej jeden zawodnik za to nie odpowiada. Nie posłuchał zarządu i pożegnał się z pracą. Gdy wracał do Wrocławia w 2014 roku, trafił na nowe pokolenie kibiców, nowe pokolenie mediów. Był pewnie legendą, ale bardziej książkową. Po wielu latach pracy z austriacką młodzieżą patrzono na niego lekceważąco, bardziej jak na wesołego Tadzia niż poważnego trenera.

- Tak, czytam wszystko. Ze jestem bez jaj i tak dalej. Czytam i nie rusza mnie to. Czytam bo chcę wiedzieć, co myśli o mnie wróg. Nie mówię, że codziennie wchodzę do internetu i wyszukuję negatywnych wpisów o sobie. Ale czytam. I się nie obrażam. Na dziennikarzy również. Zresztą nie mam czasu się obrażać. Cała energia poszła w kierunku pracy - opowiadał w rozmowie z WP.

Gdy tak sobie rozmawialiśmy w salce na obiekcie przy Oporowskiej we Wrocławiu, zobaczyłem przed sobą człowieka pozytywnego, pełnego energii, z serdecznym i naturalnym uśmiechem. Było w tym coś zaskakującego. Spodziewałem się ujrzeć raczej faceta zgorzkniałego, ucinającego wątki problematyczne, zamkniętego w sobie. Przecież po tym wszystkim co przeszedł w życiu, nie miał prawa być pozytywnie nastawiony do świata. Pierwszy z jego synów, Paweł, zmarł na raka, mając 37 lat.

- Mój syn (Paweł - red) umarł na raka. To trafia miliony ludzi na całym świecie, dzieci giną w wypadkach samochodowych. Teraz trafiło to nas. Widzę go codziennie, zdjęcie wisi tu na ścianie. Żałuję tego, ale wychodząc na trening, nie myślę o tym. Wie pan, to nie było z dnia na dzień. On chorował cztery lata. Miał na siatkówce na oku guza. Zrobiliśmy operację i przez cztery lata nie było problemu. Potem poszły przerzuty. Zrobiliśmy w Wiedniu taką amerykańską metodą z "kulkami atomowymi", ale nie udało się. Zresztą szansa, że się uda była minimalna. Złośliwy nowotwór, nie ma sposobu na to - opowiadał.

Kilkanaście miesięcy później drugi z synów miał wypadek.

- Piotrkowi pękł tętniak. To się może przydarzyć każdemu. Przypadek bez znaczenia z genetyką. Ja żyję, żona też, moja mama żyła 89 lat, tato i teściowie też. Nie zastanawiałem się nad tym. Stało się i koniec. Tyle ludzi idzie i nagle upada - mówił Pawłowski. Było to już w czasie, gdy w pewnym sensie odetchnął z ulgą. Przecież zaraz po zdarzeniu powiedziano mu, że nie ma szans, by syn przeżył. A jednak udało się. Początkowo walczyli o życie, z czasem o jak największą jego sprawność. Gdy w 2016 roku Pawłowskich we Wrocławiu odwiedzili dziennikarze Super Expressu, syn, kiedyś obiecujący młody piłkarz, wciąż był przykuty do wózka, ale widać było postępy w jego rehabilitacji. Rodzice walczą o to, by kiedyś był samodzielny.

Można więc zaryzykować stwierdzenie, że Pawłowskiego nic nie złamie. To co dla wszystkich jest dramatem, jak choćby strata pracy - dla niego jest po prostu kolejnym doświadczeniem.

Ale Pawłowski, co najważniejsze, udowodnił, że nie jest śmiesznym Tadkiem, lecz poważnym trenerem. Pewnie jego sposób bycia, ten wieczny uśmiech, sprawia, że ludzie patrzą na niego z sympatią, ale też nie do końca poważnie. Duży błąd. Ten trener, który z bliska obserwował wiele czołowych klubów Bundesligi, pokazał, że pracuje na wysokim poziomie, na pewno nie ustępuje medialnym szkoleniowcom. W lutym 2014 roku przejmował Śląsk zagrożony spadkiem, sezon zakończył na 9. miejscu. W kolejnym wywalczył już europejskie puchary. I w znaczący sposób pomógł kadrze narodowej, bo przecież w cudowny sposób przywrócił do formy
Sebastiana Milę.

Szkoleniowiec chyba zbyt wysoko zawiesił poprzeczkę i już w grudniu 2015 roku nie pracował w Śląsku. Pożegnano go w sposób może haniebny. Zasłaniano się problemami osobistymi trenera. A prawda była taka, że Śląsk prowadził politykę wyprzedaży i regularnego osłabiania się. Oczekiwania ludzi mających wpływ na obsadę stanowiska nijak się miały do możliwości składu, którym dysponował Pawłowski.

Sam trener wylądował w Wiśle Kraków, ale swój los przypieczętował przy sprawie Radosława Cierzniaka. Wisła nie chciała puścić bramkarza do Legii. Zawiesiła go, a powodem miała być fatalna forma sportowa. Ale Pawłowski w PZPN nie chciał przyznać racji swojemu pracodawcy. Wrócił do Wrocławia. Bez pracy, ale z honorem. Dokładnie odwrotnie do działaczy Wisły. We Wrocławiu został szefem akademii młodzieżowej. I, jak mówi dziennikarz "Przeglądu Sportowego", Michał Guz, nagle akademia zaczęła funkcjonować. Klub ma już bursę dla najstarszych juniorów, co wcześniej wydawało się nierealne, są prowadzone porządne nabory, planuje się współpracę z AWF, co da klubowi zaplecze technologiczne i naukowe. Znacznie poprawiono skauting młodzieżowy w kraju. Efekt jest taki, że drużyna Śląska zdecydowanie prowadzi w swojej grupie w Centralnej Lidze Juniorów. Wyraźnie wyprzedza znane ze szkolenia Pogoń Szczecin, Lecha Poznań i Zagłębie Lubin. I choć nikt we Wrocławiu nie nastawia się na świętowanie wyników młodzieży, to jest to w tej chwili miarą postępu. Młody Sebastian Bergier, który jest najlepszym strzelcem drużyny, już teraz ma oferty z klubów włoskich.

Tadeusz Pawłowski w Polsce przebywa nieprzerwanie od czterech lat. W tym czasie wielokrotnie zdążył pokazać, że człowieka nie należy oceniać po pozorach, a po tym, czy nadaje się do roboty. A on się nadaje.

ZOBACZ WIDEO Ależ sobie postrzelali! Siedem goli w meczu PSG [ZDJĘCIA ELEVEN SPORTS]


Pomóż nam ulepszać nasze serwisy - odpowiedz na kilka pytań.

Czy Tadeusz Pawłowski wprowadzi Śląsk Wrocław do krajowej czołówki?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×