Czytaj w "PN": Włochy. Chłopaki też płaczą

Kończący się rok stał we Włoszech pod znakiem pożegnań. To, że spodziewanych, nie znaczy, że przez to mniej smutnych. Smutnych, a niekiedy i gorzkich.

Piłka Nożna
Piłka Nożna
załamani piłkarze reprezentacji Włoch Getty Images / Na zdjęciu: załamani piłkarze reprezentacji Włoch
Tomasz Lipiński 

Ranga każdego z nich była tak wielka, że nie wiadomo, od którego zacząć, żeby nie umniejszyć innym. Przyjmijmy kryterium wieku. A zatem od najstarszego do najmłodszego odlicz!

Zaczynamy w latach 50. poprzedniego stulecia. Pierwszy bohater, a raczej jedyny w tym gronie prawdziwy antybohater, zbliża się do sześćdziesiątki. Urodził się 15 stycznia 1958 roku w Belfaście, co trzy albo co cztery lata miewał okazje, żeby o sobie przypomnieć, ale siedział cicho i grzecznie, w końcu ryknął na cały świat 13 listopada 2017 roku w mediolańskiej piłkarskiej La Scali.

Abdykacja króla Rzymu 

Imion ma wiele, jego nazwisko brzmi Klęska Narodowa. Mówi się, że każda porażka jest sierotą, ale to nie ten przypadek. Jej matką Carlo Tavecchio, ojcem – Giam piero Ventura. Ta para spłodziła potworka, który nie dorósł do finałów mistrzostw świata. Chciałoby się samemu ubrać w słowa to, czego w ramach spółki z – jak się okazało – bardzo ograniczonymi możliwościami dokonali prezydent federacji i selekcjoner reprezentacji, bo chciałoby się, żeby było dosadnie, ale nie wulgarnie. Od czego jednak są artyści. Nikt na ten temat nie mógłby napisać lepszego komentarza od Wojciecha Młynarskiego, który już w 1981 roku stworzył uniwersalny portret nieudacznika. A zatem cytat z niego: "Czasem facetów, by mieć to z głowy, ktoś tam przerzuci do jakiejś sprawy, co jest na oko nie do popsucia… Już się prężą mózgów szeregi, wzrok się pali, już widzimy, żeśmy kolegi nie doceniali. A oni myślą w ciszy domowej czy w mózgów treście, co by tu jeszcze spieprzyć, panowie? Co by tu jeszcze?".

Tavecchio, zanim spadł w nicość, wyraził skruchę przed kamerami telewizyjnymi, nawet pociekły mu łzy, ale dopiero siłą publicznej woli został oderwany od stołka. Z własnej nie poczuwał się do złożenia dymisji. Ventura czmychnął na "zasłużony"odpoczynek i zaszył się na Zanzibarze.

Na to wszystko z fotela piłkarskiego emeryta spoglądał ten, do którego uszu dochodziły miłe głosy, że z takim jednym w składzie jak on reprezentacja plamy by nie dała. 28 maja 2017 roku Francesco Totti powiedział ciao. Na jego ostatnim meczu Stadio Olimpico pękał w szwach. Każdy chciał być, zobaczyć, usłyszeć, oddać hołd, wzruszyć się, wykrzyczeć po raz ostatni miłość. Przecież z Tottiego, jego meczów, goli i rekordów składało się życie większości kibiców Romy. Wydawał się jak powietrze – zawsze obecny. W jej koszulce od 1995 roku. Z dychą na plecach przez 20 lat i opaską na ramieniu o ledwie rok krócej. Z 307 golami dla jednej drużyny. Z mianem legendy, która zaczęła się tak dawno, że wydaje się, jakby trwała wiecznie. I na wieczność pozostanie. Połowa Rzymu gięła się w pokłonach, cały świat słał życzenia i podziękowania.

To było piękne i wzruszające pożegnanie, ale spóźnione przynajmniej o rok. Poprzedził je powolny i długi proces sztucznego podtrzymywania gwiazdy przy piłkarskim życiu. Toczyła się nierówna walka między "chcę" a "nie bardzo już mogę". Z nikomu niepotrzebnymi przepychankami z trenerem Luciano Spallettim. W ten sposób z całą mocą wybuchł konflikt tragiczny, bo nierozwiązywalny, w którym racje były po jednej i po drugiej stronie. Kiedy przed jednym z ligowych meczów Spalletti odesłał Tottiego do domu, wzburzone tym faktem vox populi można było sprowadzić do wspólnego mianownika w formie wypowiedzi Antonello Vendittiego, twórcy i wykonawcy klubowego hymnu: – Totti odesłany do domu? Przecież Roma jest jego domem.

(...)

Cały artykuł do przeczytania w najnowszym numerze tygodnika "Piłka Nożna". 

ZOBACZ WIDEO: Morawiecki: dobrze, że nam Lewandowskiego nie zabrali
Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×