Tomasz Frankowski: Gdyby usiadł przede mną Paweł Janas, czułbym niesmak

- Dopiero po trzydziestce zacząłem się zastanawiać, co dalej. W wieku 35 lat poczułem znużenie. Dzieci rosną, a ojca nie ma w domu pół tygodnia. Fizycznie dałbym jeszcze radę - mówi Tomasz Frankowski, czterokrotny król strzelców Ekstraklasy.

Mateusz Karoń
Mateusz Karoń
PAP/Artur Reszko / PAP/Artur Reszko

WP SportoweFakty: Podczas wygranego 8:0 meczu Polska - Azerbejdżan na trybunach zasiadał skaut Arsenalu, Bobby Bennet. Gorączkowo pytał, kto to jest "ten mały". A gdy dowiedział się, że ma pan 31 lat, skreślił nazwisko Frankowski z notatnika.

Tomasz Frankowski: Faktycznie, do kadry trafiłem na dłużej dopiero w 2004 roku, choć kręciłem się przy niej już pięć lat wcześniej. Nie mam pretensji, selekcjonerzy najwyraźniej nie widzieli mnie w swoich zespołach, mimo że na boiskach ligi polskiej strzelałem gole seryjnie. Żal mogę mieć do siebie. Z Arsene Wengerem współpracowałem jako 22-latek. W Nagoya Grampus Eight go raczej nie przekonałem.

Był pan zbyt niedojrzały piłkarsko czy osobowościowo?

- Miałem półtora miesiąca, żeby pokazać, ile potrafię. Proces aklimatyzacyjny nie przebiegł pomyślnie. Akurat w Japonii działo się to zbyt wolno w porównaniu z Francją. Nie mam pojęcia dlaczego. Może odczuwałem zmęczenie po sezonie? Tamta część świata była wtedy w okresie największej wilgotności powietrza.

Czyli chodziło o organizm?

- Nie oddychałem tak swobodnie jak w Polsce czy Francji. Do tego strefa czasowa i wszystko było zupełnie inne niż u nas. Nawet największy gwiazdor Nagoya Grampus, Dragan Stojković mówił, że potrzebował pół roku na "odkręcenie się".

Ale z komunikacją było prościej - znał pan francuski.

- Tak, z Wengerem, lekarzami i kilkoma kolegami mogłem spokojnie porozmawiać. Zresztą, to trener był głównym orędownikiem ściągnięcia mnie tam za kontuzjowanego napastnika.

Jaki był Wenger?

- Jako trener mi pasował. Ściągnął do klubu, dał pograć. Zajęcia też mogły się podobać. Facet wiedział, co robi. Nieprzypadkowo zdobył wcześniej z AS Monaco Puchar Zdobywców Pucharów.

Radosław Kałużny opowiadał, że w Chinach irytował go rygor. Musieli kłaniać się trenerowi i układać buty równo z linią.

- A przed wejściem do klubu trzeba było zdjąć obuwie i założyć specjalne klapki. Niuansów mógłbym wymienić pełno. Nie tylko dotyczących samej organizacji zespołu, ale też życia. Nie mogliśmy mierzyć koszulek w sklepach. Zakładaliśmy je do ramion. Czy w klubie coś mnie denerwowało? Nie, choć na przykład masaż odbywał się przez dżinsy. Ewentualnie - zasypywali nogi jakimś proszkiem, chyba talkiem. Nie używali oliwek.

Dlaczego?

- Uważali, że to daje te same efekty, jeśli chodzi o mięśnie. Ja wolałem tradycyjną metodę, bo była po prostu dużo przyjemniejsza. Z ciekawostek zapamiętałem jeszcze prysznice. Odbywały się na siedząco. Mieliśmy małe krzesełka, nad którymi była deszczownica.

Japonia Polakom kojarzy się z ekstrawagancją i technologią.

- Albo liczebnością. Tokio to ogromne miasto. Kiedy tam pojechaliśmy - pierwszy raz widziałem tylu ludzi naraz. Przerażała mnie też ich szybkość w tunelach, gdy szli do metra. Jechałem nawet koleją dużych prędkości - Shinkansen. Robiła wrażenie w 1996 roku.

We Francji odczuł pan przeskok cywilizacyjny jeszcze mocniej? Polska była wtedy bardzo daleko za zachodnią Europą...

- W Jagiellonii Białystok ciągle czegoś na brakowało. Nie mieliśmy wystarczająco sprzętu. Natomiast RC Strasbourg sponsorował Adidas. Wszystko pod ręką. Byli ludzie od pastowania butów, a na wyjazdy zabieraliśmy same kosmetyczki. Torby spakowane czekały na nas w autobusie. Polacy do dziś nie mają takiej obsługi. Zazwyczaj uważa się, że zawodnik musi sam o siebie zadbać.

Odbiła panu palma od tych luksów?

- W życiu. Trener Ryszard Karalus świetnie nas przygotował. Byliśmy mistrzami w wielu kategoriach wiekowych. Znaliśmy swoją wartość i umieliśmy utrzymać koncentrację na wyznaczonym celu. Nikt z nas nie miał prawa powiedzieć, że wejście do klubu zachodniego przerasta go intelektualnie. Do szatni Strasbourga wjechałem pewny siebie. Zaakceptować mnie musieli, ponieważ od początku zdobywałem bramki. Może ktoś tam ze mnie żartował, a ja jeszcze tego nie rozumiałem.

Trener Karalus i jego szkolenie - to był odpowiednik nowoczesnej mini-akademii tamtych czasów?

- Chłopcy, którzy u niego trenowali, mogą potwierdzić: świadectwo szkolne niesione do niego ważyło dużo więcej niż niesione do domu. Zdawaliśmy sobie sprawę, że za trójkę będzie bura.

Na wywiadówki też chodził?

- Do mnie nie, ale później - u chłopaków z technikum budowlanego - bywał "duchem". Technikum było powiązane z klubem, a on od dyrekcji wiedział niemal wszystko. Sam nie uczyłem się też wybitnie. Uczniem byłem trójkowo-czwórkowym. Wykręcałem się przed trenerem, że dla mnie najważniejsza jest piłka. I boiskiem też mogłem się jakoś obronić. Strzelałem dużo goli.

Podejście Kalarusa zmotywowało pana do nauczenia się języka francuskiego?

- Nie. Klub tego wymagał. Musiałem chodzić do szkoły dla dyplomatów trzy-cztery razy w tygodniu. Te lekcje dawały mi naprawdę sporo.

Długo się pan uczył?

- Po pół roku udzieliłem pierwszego wywiadu, który do dziś mam nagrany na kasecie VHS. Byłem przeciwieństwem Irka Jelenia, który przez cztery lata nie mógł tego zrobić. Druga sprawa, że pojechałem do Francji sam. Musiałem szukać jakiegoś kontaktu z ludźmi.

Wyjechał pan z Polski ukształtowany mentalnie?

- Tak i nie. Zostaliśmy przygotowani na wiele rzeczy, ale widziałem mnóstwo nowości. Choćby książeczka czekowa, której wypełnić nie umiałem. Kwoty netto - brutto dopiero tam poznałem. Ogólnie załatwienie czegokolwiek w banku mnie przerastało. Myśmy w 1993 roku tego wszystkiego jeszcze nie znali jako kraj.

Coś jeszcze pana zdziwiło?

- Długość jedzenia posiłków. U nas raz-raz. A tam - przebieranie, wybieranie. A to kawka inna. Może nie ten serek? Rany boskie, obiad trwał półtorej godziny. Zjadłem pierwsze danie i musiałem długo czekać, nim na stole pojawiło się drugie. A oni celebrowali każdy kęs.

Skończył pan pierwszy i patrzyli jak na dziwaka?

- Nie, bo kelner wcześniej nie przynosił. Musieli zjeść wszyscy. Legenda Auxerre, Guy Roux mimo że jako Francuz to akceptował, to na zgrupowaniach przedmeczowych ustalił z hotelarzami, że mają wszystko serwować błyskawicznie, bo jeśli obiad będzie trwał dużej niż 45 minut, to on jako klub nie zapłaci rachunku.

A moda? Francja-elegancja?

- Za pierwszą wypłatę kupiłem sobie spodnie Levis 501. Taka była moda, więc musiały znaleźć się na moim tyłku. W Polsce ciężko było je kupić, ale ja sobie kupiłem. Nie żebym był jakimś modnisiem. Śmiali się z moich adidasów założonych do dżinsów, bo tak się przecież nie chodzi. Tylko mokasyny. Adidasy nosimy do dresów. Oczywiście w Polsce mój zestaw nadal byłby normalką.

Czy Paweł Janas popełnił błąd, nie zabierając Tomasza Frankowskiego na mundial w 2006?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×