Dramat polskiego narciarstwa. Jesteśmy pośmiewiskiem Europy

Narciarstwo alpejskie to najpopularniejszy zimowy sport na kontynencie. Ale Polacy w nim nie istnieją, a lepsze wyniki osiągają reprezentanci Andory czy Liechtensteinu. Nasz najlepszy zawodnik nie dostaje natomiast od PZN ani złotówki.

Radosław Gerlach
Radosław Gerlach
AFP / AL BELLO / GETTY IMAGES NORTH AMERICA

Pomimo młodego wieku, Maciej Bydliński już praktycznie nie startuje w Pucharze Świata. Jak tłumaczy, Polski Związek Narciarski odciął mu finansowanie. Bydliński się jednak nie poddaje. Z własnej kieszeni przygotowywał się do tegorocznych mistrzostw świata w Sankt Moritz. Opłacał treningi, zakwaterowanie, przejazdy, ski-passy oraz kwoty startowe. W szczerej rozmowie z naszym portalem opowiada nie tylko o ogromnych perturbacjach z rodzimą federacją, ale także o zakończonych mistrzostwach, szkoleniu młodzieży i perspektywach narciarstwa w Polsce.

WP SportoweFakty: 37. miejsce w supergigancie, 37. w zjeździe i 30. w kombinacji. To pańskie wyniki na mistrzostwach świata w Sankt Moritz, które odbyły się w połowie lutego. Szczególnie w kombinacji zabrakło niewiele. Po zjeździe był pan 31. Wystarczyło 0,06 sekundy i na slalom wyjeżdżałby pan jako pierwszy, po równej trasie.

Maciej Bydliński: Slalom zaczynałbym wówczas po idealnej trasie z dużymi szansami na miejsce w "20". To pomaga, a już szczególnie, kiedy trasa jest tak miękka jak w Sankt Moritz. Czułem się trochę jakbym miał "deja vu" z mistrzostw świata w Beaver Creek sprzed dwóch lat. Wtedy też po zjeździe byłem tuż za „30”. W Stanach zabrakło mi 0,17 sekundy, teraz jeszcze mniej bo 0,06. Jednak pretensje mogę mieć tylko do siebie, bo zawaliłem dół trasy w zjeździe. Ale i tak zważywszy na to ile trenowałem przed tymi mistrzostwami, to nie mogę mieć powodów do wstydu. Przede wszystkim mistrzostwa sprawiły mi dużo radości i zabawy. W tym sezonie przestałem tak naprawdę profesjonalnie trenować, a zacząłem to robić trochę z doskoku. Dzięki temu, że dogadałem się z ojcem jednej z moich zawodniczek które prowadzę, mogłem wystartować w dwóch zawodach Pucharu Świata i w mistrzostwach. Przy okazji jeździłem też na różne zawody FiS-owskie, ale nie miałem wtedy nawet czasu na trening. Jedynie przed sezonem przygotowywałem się w miarę normalnie.

Do MŚ w Sankt Moritz przygotowywał się pan z własnych środków. Naprawdę najlepszy polski narciarz nie dostał żadnego wsparcia ze strony PZN?

- Nic. Żadnej złotówki, żadnego wsparcia.

ZOBACZ WIDEO Chorąży z Tonga specjalnie dla nas z Lahti! "Mam wielu fanów w Polsce"
Z czego wynika takie działanie PZN? - Przed dwoma laty powiedziano mi wprost: jeśli dwukrotnie nie uplasujesz się w "15 " zawodów Pucharu Świata, to masz "wylotkę" z kadry. Byłem wtedy 12. w Kitzbuhel, a do podium straciłem tylko sekundę. Moim zdaniem to był bardzo wartościowy wynik, szczególnie w takim miejscu jak Kitzbuhel. W Beaver Creek, o czym już wspominałem, zabrakło natomiast kilkunastu setnych sekundy. Do wykonania założenia stawianego mi przez PZN zabrakło naprawdę niewiele. Zadziwiające jest to, że na koniec sezonu w klasyfikacji generalnej Pucharu Świata w super kombinacji zająłem 19. miejsce. Jak widać było to niewystarczające dla PZN. Pytanie tylko, kto i kiedy miał w Polsce zbliżone wyniki? Ostatecznie postanowiono wyrzucić mnie z kadry. Wydaje mi się, że za tą decyzją stały jednak sprawy stricte polityczne. Dla niektórych chyba niekoniecznie liczy się dobro tej dyscypliny, czego ja nie potrafię zrozumieć. Oczekiwać od zawodnika tak zaniedbanego w Polsce sportu miejsc w ścisłej czołówce, to tak jakby spodziewać się po piłkarskiej drużynie z "okręgówki" awansu do ćwierćfinału Pucharu Polski.

- No właśnie. Gdybym nagle zaczął się regularnie plasować w zjeździe około 15. pozycji, to byłaby to nienormalna rzecz. A tak chciał PZN. Oczekiwać ode mnie takich wyników przed dwoma laty z budżetem kilkunastokrotnie mniejszym niż rywale, to była poprzeczka zawieszona naprawdę bardzo wysoko. Michał Kłusak w tym roku na oficjalnym treningu przed zjazdem był 12. To jest naprawdę duży wyczyn. Tym bardziej, że na ostatnim treningu nikt nie odpuszcza. Wszyscy testują wówczas trasę na maksa, bo kolejny przejazd jest już o najwyższą stawkę. Szwajcarzy już podczas treningów jechali z zamkniętymi oczami. Wszyscy się tej trasy uczyli, a oni jechali ją na pamięć, bo przez dwa tygodnie przed mistrzostwami na niej trenowali. Mogę się też pochwalić, że sam na tym treningu jechałem na pierwszą pozycję do przedostatniego międzyczasu. Niestety potem wypadłem z trasy.

Pan do Sankt Moritz pojechał sam, podczas gdy na sukces innych zawodników pracuje cały sztab ludzi.

- Tak, byłem sam z kolegą. Nie jest to mój trener, tylko kolega. Równie dobrze mogłem zabrać wujka czy ciocię. To jest dziwna sytuacja. Na takiej imprezie jak Puchar Świata jest masa logistycznych spraw do załatwiania. W innych krajach odpowiada za to sztab ludzi z poszczególnych federacji. Ale nie w Polsce. W Sankt Moritz musiałem zadbać o wszystko w pojedynkę z kolegą. Nie dostaliśmy żadnej pomocy nawet od trenera kadry. I to nie dlatego, że taki trener nie chce pojechać, wręcz przeciwnie. Tylko on nie dostaje zgody od związku. Kadra Polski została znowu odmłodzona. Ale tak się dzieje od 20 lat i nie zdaje to żadnego egzaminu. W tym czasie było już przecież pięć igrzysk olimpijskich i takie metody odmładzania nie przyniosły żadnego efektu.

- Przede wszystkim trzeba stworzyć porządną grupę juniorską. Sama grupa już została utworzona, jednak problem polega na tym, że ci zawodnicy nie mają do kogo równać. Taki schemat na świecie jest normalnością. Każdy zawodnik powinien piąć się w górę z kadry do kadry w sposób naturalny, a obecnie w Polsce funkcjonuje tylko grupa młodzieżowa. Najlepsi zawodnicy zostali sami sobie, a są to narciarze na bardzo wysokim poziomie. Mamy slalomistę Michała Jasiczka, któremu mało brakuje do światowej czołówki. Do tego dochodzą utalentowani: Adam Chrapek, Michał Kłusak, Paweł Babicki czy Andrzej Dziedzica. Razem z tymi chłopakami moglibyśmy stworzyć kadrę seniorską, którą goniliby młodsi zawodnicy, nie mający takich wyników jak my.

- Innym problemem jest to, że obecne kadry juniorskie działają bez sprecyzowanych wytycznych wynikowych. A to sprawia, że grupa nie ma impulsu do tego, aby osiągać coraz lepsze wyniki. Przypomina to tę samą sytuację, w której kiedyś byłem ja. Każdy z zawodników, także z kadry juniorskiej, powinien być świadomy, że jego przygoda z kadrą i kompleksowa pomoc ze strony związku może się w każdej chwili skończyć. Działa to tak, że dany zawodnik daje z siebie każdego dnia 110 procent, a jego wyniki przychodzą znacznie szybciej. Obecne działania powodują brak większego progresu oraz spoczęcie na laurach. Powinno się to budować małymi krokami, żeby za dziesięć, piętnaście lat, w końcu zaczęli się pojawiać zawodnicy nie z przypadku, a z jakiegoś systemu. Zresztą sami juniorzy sygnalizują brak bardziej doświadczonych kolegów, autorytetów oraz ich pomocy. Dlaczego związek ich nie słucha?

Na następnej stronie przeczytasz m.in. o rozmowach zawodnika z Apoloniuszem Tajnerem oraz wydatkach, jakie ponosić muszą polscy narciarze w ramach przedsezonowych przygotowań.

Czy twoim zdaniem PZN zaniedbuje narciarstwo alpejskie w naszym kraju?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×