Koszykówka. Robert Kościuk i jego wspomnienia. Mecz, który każdemu z nas śnił się niejednokrotnie

Zdjęcie okładkowe artykułu: Facebook / Dawid Wojcikowski / Na zdjęciu: Robert Kościuk
Facebook / Dawid Wojcikowski / Na zdjęciu: Robert Kościuk
zdjęcie autora artykułu

Ponad dwie dekady temu Polska reprezentacja była blisko najlepszej czwórki mistrzostw Europy. Jednym z reprezentantów był wówczas Robert Kościuk. - Później był nieszczęsny mecz z Grecją, który każdemu z nas śnił się niejednokrotnie - wspomina.

W tym artykule dowiesz się o:

Barcelona, 1997 rok - to wtedy, Polacy byli blisko najlepszej czwórki mistrzostw Europy, ostatecznie zajmując siódmą lokatę. W środę, dzięki TVP Sport wróciliśmy wspomnieniami do jednego z emocjonujących spotkań sprzed 23 lat, podczas którego kadra prowadzona przez trenera Eugeniusza Kijewskiego pokonała Chorwatów jednym punktem - robiąc nadzieję na więcej.

- Później był nieszczęsny mecz z Grecją, który każdemu z nas śnił się niejednokrotnie - wspomina Robert Kościuk, kluczowa postać koszykarskiej reprezentacji. W tamtym czasie miał obok siebie m.in. Adama Wójcika, Dominika Tomczyka, Andrzeja Plutę, Macieja Zielińskiego czy Tomasza Jankowskiego.

Eurobasket - o niewykorzystanej szansy

- Byliśmy zespołem, który oczywiście, nie był faworytem i nikt na nas nie stawiał. Byliśmy na fali wznoszącej. Mecze grupowe może nie były najlepsze w naszym wykonaniu, ale cel, nasze minimum, zostało osiągnięte. Wygraliśmy z Łotyszami, dostając się do kolejnej fazy rozgrywek. Ciężko powiedzieć, czy to kwestia tego, że nasza forma z meczu na mecz rosła, czy poczuliśmy, że coś już osiągnęliśmy, dlatego podeszliśmy do tego bez dodatkowych obciążeń - zauważa.

ZOBACZ WIDEO: Koronawirus. Czy zabraknie pieniędzy na polski sport? "Liczę na to, że budżet ministerstwa sportu będzie wyglądał tak samo"

- Nie mieliśmy za wiele do stracenia. Wiedzieliśmy, że musimy wygrać z Chorwatami, a następnie z Niemcami. Zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że graliśmy z wyżej notowanym przeciwnikiem. Przystąpiliśmy do tego spotkania chcąc jak najlepiej się zaprezentować i przede wszystkim wyjść z niego zwycięsko. Efekt końcowy był taki, że z Chorwacją wygraliśmy jednym punktem. Z Niemcami, stawka tego meczu była bardzo wysoka. Sprawiliśmy kolejną niespodziankę, dającą nam zarówno awans do ćwierćfinału, jak i dodatkowych skrzydeł. Później był nieszczęsny mecz z Grecją, który każdemu z nas śnił się niejednokrotnie.

Teraz pytanie, po tylu latach, co faktycznie zadecydowało o takim wyniku? Myślę, że wiele czynników wpłynęło na taki wynik końcowy, w rezultacie pozbawiło nas awansu do najlepszej czwórki. Na dobrą sprawę, zwycięstwo to dawało po pierwsze walkę o medale mistrzostw Europy, a po drugie bezpośredni awans na mistrzostwa świata. Ja tych dwóch rzeczy żałuję najbardziej. Nie wykorzystaliśmy naszej dobrej gry, którą pokazaliśmy przez bodajże 30 minut. Kilka decyzji trenerskich moim zdaniem było nietrafionych, być może można było podjąć trochę inne. Należało wykorzystać większą ilość graczy w tym meczu, bo wiadomo, że zmęczenie z meczu na mecz narastało. Kto wie, gdybyśmy grali tym szerszym składem i bardziej rotowali, może udałoby się nam wyjść z tego zwycięsko.

Postawiliśmy im bardzo twarde warunki, Grecja była silnym przeciwnikiem, co by nie powiedzieć, przecież Ci co widzieli i czytali sprawozdania, wiedzą, że brakowało nam niewiele. W tych ważnych, znaczących momentach Grecy pokazali swoją wyższość, ogranie i doświadczenie na arenie międzynarodowej. Nam tego zabrakło. Może w jakimś stopniu trochę nas to przerosło i przestraszyliśmy się tego, że wygrywamy z jednym z faworytów mistrzostw, co nas zdekoncentrowało. Niestety, ostatnie 10 minut przegraliśmy różnicą aż 22 punktów.

Mimo młodego wieku, bo miałem wtedy 28 lat, byłem w takim momencie w swoim życiu, że wiele przeszedłem, ale też wiele było przede mną. Uważam, że takie okazje trzeba wykorzystywać i nie myśleć o tym co będzie później. Sytuacja może się zmienić i niestety, wykrakałem to. Dwa lata później nie przeszliśmy eliminacji do mistrzostw Europy, gdzie wydawało się, że grupa eliminacyjna jest spokojnie do wygrania... ale w rezultacie tej grupy nie wygraliśmy. To co powiedziałem się sprawdziło. Natomiast ja po tamtych mistrzostwach czułem bardzo duży niedosyt, to była niewykorzystana szansa, a takie szanse trzeba po prostu brać.

Nie wiem, może za bardzo uwierzyliśmy w siebie i zbyt szybko poczuliśmy się mistrzem świata? Prawdą jest, że byliśmy wysoko notowani, biorąc pod uwagę ostatnie ME, czyli te mistrzostwa z 1997 roku. Może wydawało się nam, ogólnie jako kadrze, zawodnikom, trenerom, że grając przeciwko Węgrom, Macedonii, Czechom, wszyscy się przed nami położą. Rzeczywistość okazała się wręcz okrutna, bo eliminacje zaczęliśmy od porażki z Węgrami na własnym parkiecie w Tarnowie. Kilka dni później znowu dostaliśmy srogie lanie. Macedończykom rzuciłem 41 punktów, ale niczego to nie zmieniło, także te pierwsze dwa mecze pokazały, że gra naszej reprezentacji jest słaba, mimo wielkiego potencjału.

O początkach z koszykówką, Śląsku Wrocław, charakterze z innej epoki - to wszystko na następnej stronie O przygodzie z koszykówką. 182 cm to wcale nie tak mało!

- Prawdę mówiąc, chodząc na zwykłe SKS-y, nigdy nie przypuszczałem, że wszystko się tak potoczy. Chodziłem na treningi z wielką chęcią, bardzo to lubiłem, natomiast nie pomyślałbym wtedy, że będzie to coś na tyle poważnego, że będę trenował koszykówkę przez wiele lat. Natknąłem się na pewnego trenera, który powiedział mi, że jestem za niski i na zawodową koszykówkę się nie nadaje, powinienem sobie odpuścić. To mnie wcale nie zniechęciło. Mało tego, dało mi to dodatkową siłę i motywację do tego, aby ciężej pracować.

Uważam, że bardzo dużo dobrego dla nas, jako małych graczy, zrobiło pokazywanie NBA w polskiej telewizji. W najlepszej lidze świata występowali gracze, którzy byli jeszcze niżsi ode mnie i udowodnili wielu trenerom, nie tylko w Europie, ale i na świecie, że mali gracze też mogą i potrafią grać w profesjonalną koszykówkę. Po części mogę dziękować, że w takim dobrym momencie dla mnie i moich kolegów z boiska NBA pojawiło się w naszych odbiornikach, dzięki czemu mogliśmy zobaczyć nie tylko wysokich, dobrze wysportowanych zawodników, ale także tych niskich, którzy byli świetnie wyszkoleni technicznie. Przecież jeden z najniższy graczy w historii NBA, Spudd Webb (1,68 cm - przyp.red) był zawodnikiem, który wygrał konkurs wsadów podczas Meczu Gwiazd.

1996 rok i słynny wsad Roberta Kościuka. - Ta sytuacja była podczas pierwszego Meczu Gwiazd (Północ-Południe) w Lublinie. Ponieważ grałem z wieloma kolegami w drużynie, z którymi mieliśmy na tyle dobry kontakt, że chcieliśmy nieco urozmaicić wieczór. Sam mecz w ogóle był bardzo dobry pod względem poziomu dla kibiców. W trakcie spotkania wymyśliliśmy sobie, że Jarek Zyskowski mnie podsadzi, przeciwnik nie będzie nam przeszkadzał, a ja wykonam wsad. Faktycznie tak się stało. Dla niektórych graczy było to dużym zaskoczeniem. Można powiedzieć, że była to w pewnym sensie gratka dla kibiców, bo byłem jednych z najniższych zawodników, a cała sytuacja wyszła po naszej myśli. Był aplauz na trybunach, była wrzawa, wszyscy byli zadowoleni, bo zobaczyli po prostu coś innego.

O charakterze z innej epoki

- Pewne umiejętności posiedliśmy i je mieliśmy, ich się nie traci. Posiadaliśmy takie cechy, których wielu graczom niestety teraz brakuje. Graliśmy z ogromnym zaangażowaniem, dla nas nie było straconych piłek. My nie spuszczaliśmy głowy, tylko walczyliśmy do końca o jak najlepszy wynik.

Mieliśmy dużo takiego silnego charakteru, który pozwalał nam jeszcze myśleć o tym, żeby rywalizować ze starszymi kolegami. Natomiast uważam - bazując na moim przypadku - że miałem to szczęście, że akurat w klubie, w którym trenowałem byli trenerzy, którzy stawiali na młodych graczy i przede wszystkim nie bali się w nich inwestować i dawać im szansy. To zadecydowało o tym, że zadebiutowałem w tak młodym wieku. Faktem jest, że nikt za darmo mi nic nie dał. Musiałem walczyć o pozycję, o zaufanie. Musiałem udowadniać na każdym treningu, że zasłużyłem sobie na ten kredyt zaufania, którym obdarzył mnie szkoleniowiec, pan Andrzej Zubrzycki.

Koszykówka kiedyś i dziś

- Czy dziś zrobiłbym karierę? Tego nie wiem. Pewne jest to, że zrobiłbym wszystko żeby jak najszybciej wyjechać za granicę i dostać się do takiego klubu, który miałby bardzo dobry program szkolenia młodzieży, w którym mógłbym się rozwijać, miałbym perspektywy grania na lepszym, europejskim, a może i światowym poziomie.

Zawsze moim marzeniem było to, aby wyjechać za granicę i tam się rozwijać. Były czasy jakie były, nie było zbyt wiele możliwości, aby ot tak opuścić kraj i grać w dobrym klubie. Pod koniec lat 90-tych zmieniły się trochę przepisy. Miałem nawet bardzo konkretną propozycję z FC Porto, grającą w Eurolidze, ale ostatecznie kontraktu nie podpisałem ze względu na przepis Bosmana. Charakter, zapał i podejście do sportu miałem zawsze. Pracy się nie bałem. Myślę, że miałbym ogromne szanse żeby zrobić nawet coś więcej niż zrobiłem dotychczas. Na pewno pracowałbym ciężej.

W dzisiejszej koszykówce czułbym się bardzo dobrze. Zawsze lubiłem grę bardzo szybką, finezyjną, fajną dla oka, atrakcyjną pod wieloma względami dla kibica, opartą na umiejętnościach indywidualnych. Dzisiaj na pewno miałbym więcej możliwości. Taka koszykówka zawsze mi imponowała. Myślę, że bez problemu odnalazłbym się teraz na boisku. Taką koszykówkę, jaką w tej chwili mamy, wolałbym zdecydowanie od tej za moich czasów.

Cała Polska...

- W Śląsku Wrocław grałem trzykrotnie. Moja przygoda zaczęła się w 92 roku i to były sezony, o których trudno zapomnieć. Tam zdobyłem swoje pierwsze Mistrzostwo Polski, mieliśmy bardzo dobry zespół i dzięki temu spore sukcesy. Nie były one na arenie międzynarodowej, jednakże te, które osiągnęliśmy za czasów trenera Urlepa, czy Katzurina, były dla nas niezwykle ważne. Bardzo szanuję to, co mam w swoim dorobku - to mi dało dużo radości i potwierdziło, że zacząłem osiągać taki poziom sportowy, który pozwalał mi zdobywać sukcesy w tej dyscyplinie, aczkolwiek z biegiem czasu te wyzwania stawały się większe.

Grałem z zawodnikami, którzy byli znani nie tylko w Polsce, ale również za granicą. Tworzyliśmy naprawdę zgrany i fajny team, o którym ludzie pamiętają do dziś. Te czasy były wyjątkowe, nie tylko ze względu na osiągnięcia i tytuły, ale w głównej mierze przez atmosferę panującą na meczach koszykówki we Wrocławiu. Pełna Hala Ludowa, setki kibiców nawet przed halą, niepowtarzalny doping... i zwycięstwa w Superlidze i Eurolidze, możliwość rywalizacji z najlepszymi w Europie. Każdy z tych sezonów był pełen satysfakcji i zadowolenia, że robi się coś, co przynosi efekty.

Trzeba pamiętać o tym, że to nie my tworzyliśmy historię koszykarskiego Śląska, ale też nasi koledzy, którzy w latach 80-tych i wcześniej, osiągali sukcesy i mogli pochwalić się tytułem Mistrza Polski. My byliśmy jakby kolejnym pokoleniem, dostaliśmy od nich pałeczkę. Koszykówka we Wrocławiu była zawsze bardzo popularna, nie istniał wtedy tylko jeden klub. Były dwa kluby, które szkoliły młodzież, która mogła później zasilać pierwszy zespół w lidze. Przez wiele lat te kluby bazowały na swoich wychowankach, a dodając do tego jeszcze dobrych graczy zagranicznych, skutkowało to tym, że Polscy gracze w pewnym sensie ich naśladowali, lepiej się rozwijali u boku tych zawodników.

Wrocław naprawdę żył koszykówką. Celem Śląska zawsze było zdobywanie najlepszego tytułu, granie w Europejskich Pucharach. Wtedy był Puchar Europy, a dopiero później Euroliga i Superliga. Bądź co bądź, robiło się wszystko, aby ściągać jak najlepszych graczy, aby było jak najlepsze szkolenie, był większy poziom. Warto dodać, że przez sam Śląsk Wrocław przewinęło się wielu reprezentantów różnych krajów: Rosja, Litwa, Łotwa, Estonia - przede wszystkim cały blok wschodni. To też pokazuje, że ten klub był silny nie tylko w Polsce, ale i na arenie międzynarodowej.

Jedyne takie wydarzenie

1995 rok i "bunt w Śląsku", czyli koniec PRL-u w polskim sporcie. - Myślę, że w Śląsku w tamtym okresie tworzyliśmy naprawdę super grupę. Nawet dziś, mimo że każdy z nas ma swoje życie, swoje zajęcia, jeśli tylko możemy to się spotykamy i cały czas pozostajemy w kontakcie. Tamta sytuacja na pewno nie spowodowała, że straciliśmy kontakt i między nami były jakieś nieporozumienia.

Trenerzy zawsze byli zwalniani za brak wyniku, za brak progresu, czasami nawet za złą atmosferę. W większości przypadków konsekwencje ponosili przede wszystkim oni. Dlatego, że działaczom klubu łatwiej było zwolnić jedną osobę, niż pięciu czy dziesięciu graczy. My nie chcieliśmy, aby trener został zwolniony i mówię o tym jasno i otwarcie. My dążyliśmy do tego, aby pewne rzeczy usprawnić i zmienić, szukaliśmy nici porozumienia - nie szukając jej tyko i wyłącznie z trenerem, ale również z przedstawicielami klubu. Niestety, nie doszło do wspólnego spotkania.

Grono osób interesujących się koszykówką, szczególnie na początku lat 90-tych, wie, że zostały rozwiązane kontrakty, pięciu zawodników odeszło, każdy poszedł swoją drogą. Byliśmy na takim poziomie sportowym, że inne kluby interesowały się nami, ale niestety w rezultacie wszyscy musieliśmy wyjechać z Wrocławia i reprezentować barwy innych klubów.

Co do pozostałych konsekwencji, ja ucierpiałem chyba najbardziej. Wiele osób uważało, że to ja byłem głównym prowodyrem całej tej sytuacji, ale po wielu latach mogę powiedzieć, że to nie prawda. Po prostu byłem zdania, że drużyna to drużyna, ze względu na wszystko. Jeżeli gdzieś w trakcie rozmów podejmuje się jakieś decyzje, ktoś coś proponuje i wspólnie rozważamy wszelkiego rodzaju konsekwencje, czy sposób w jaki chcielibyśmy dany problem rozwiązać chcąc tworzyć zespół, należy razem i wspólnie dążyć do tego, aby po prostu było lepiej. Chcieliśmy nadal odnosić sukcesy, rozwijać się, być najlepszymi w Polsce i nie tylko, dlatego to co się stało, o tym należało mówić. Skutek niestety był inny niż zamierzony, a tak jak już wspomniałem, wina spadła na mnie. Byłem wtedy kapitanem reprezentacji Polski. Po tej sytuacji kapitana od razu zmieniono. Tamta sytuacja miała bardzo duży wpływ na przebieg mojej dalszej kariery. Może potoczyłaby się inaczej i kto wie, może udałoby mi się spełnić moje największe marzenia, czyli grać w dobrym europejskim klubie.

Mieliśmy bardzo dużo racji. Nasze argumenty były uzasadnione, nie były wyssane z palca. Były one na tyle poważne, że powinno się nad nimi zastanowić i poszukać rozwiązania dobrego dla drużyny i dla klubu. Gdybym miał wtedy głowę, którą mam dzisiaj, to na pewno nie zrobiłbym tego. Uważam, że każdy z nas, zawodników, miał własny kontrakt, własne zobowiązania i każdy powinien sam decydować o sobie. Z jednej strony pokazaliśmy właśnie w 95 roku, że jesteśmy grupą, o którą potrafimy walczyć, ale efekt tamtej sytuacji pokazał, że każdy z nas poniósł po prostu inne konsekwencje.

Kiedy buty zawisną na kołku

- Pomysł w zasadzie wyszedł po moim rocznym pobycie w Szwecji. Tam, do dnia dzisiejszego funkcjonują tak zwane szkoły koszykarskie, dzięki którym młodzież może w dogodny sposób łączyć naukę ze sportem. Bardzo mi się ta inicjatywa spodobała. W ogóle nie myślałem, że to będzie pomysł na moje życie po skończeniu kariery. Z chwilą, w której założyłem szkołę przestałem grać w koszykówkę. Na dobrą sprawę, otwierając szkołę nie miałem zamiaru przechodzić na sportową emeryturę. Faktycznie, nie planowałem wyjeżdżać z Wrocławia. Po prostu nie dostałem kolejnej propozycji gry w Śląsku, co było powodem tego, że moja kariera zakończyła się w wieku 34 lat, tak naprawdę z dnia na dzień.

Uważałem, że przeniesienie takiego modelu szkolenia, które pozwoli łączyć obydwie rzeczy będzie dobrym pomysłem. Sport może być fajny, może być przyjemny, ale należy pamiętać, że niesie za sobą różne niebezpieczeństwa: choroby, urazy, kontuzje, które mogą wyeliminować z uprawiania sportu. Później bazuje się na tym, co wyniosło się ze szkoły,  czy się ją skończyło, poszło na studia i tak dalej. Nie można zapomnieć, mówię to na bazie moich doświadczeń z prowadzenia szkoły, że brak tej cierpliwości w dążeniu do celu, o której już wspominałem, powoduje, że mimo że ma się duży potencjał, to ta przygoda się po prostu kończy. Pozostaje tylko nauka. Jeżeli ktoś myśli o tym, aby kiedyś otrzymać dobrą pracę, to trzeba w siebie zainwestować. Stąd w naszej szkole, bo prowadzę Szkołę Podstawową i Liceum, jest tak duży nacisk na to, aby młodzież uczyła się jednocześnie i realizowała się w sporcie.

Pierwsza liga? - Nie będę ukrywał, że tak, mam taki plan. Bardzo bym chciał, aby mój zespół - Roben Gimbasket Wrocław awansował do pierwszej ligi. To jest mój cel na niedaleką przyszłość. Liczę się z tym, że potrzeba jeszcze wiele pracy ze strony zarówno trenerów, jak i zawodników. Będziemy do tego dążyć i wierzę, że uda nam się zadebiutować i grać w rozgrywkach zaplecza ekstraklasy - odpowiada Kościuk.

Zobacz także: Koszykówka. Mecz, który przeszedł do historii. Maciej Zieliński: Przypomniały mi się wszystkie zagrywki Koronawirus. Kluby walczą o przetrwanie. Karnet za wsparcie - proponuje KS Kosz Pleszew

Źródło artykułu:
Komentarze (0)