Manu Ginobili - najlepsza argentyńska lewa ręka w historii NBA

Odejście Manu Ginobiliego na sportową emeryturę odbiło się szerokim echem nie tylko w USA, ale także w Argentynie i Europie. Buty na kołku odwiesiła bowiem legenda koszykówki, gracz, który pozostanie w pamięci kibiców na długo - oby na zawsze.

Dawid Siemieniecki
Dawid Siemieniecki
Manu Ginobili Getty Images / Ezra Shaw / Na zdjęciu: Manu Ginobili

Odszedł król

Stało się nieuniknione - Manu Ginobili zdecydował się rozstać z czynnym uprawianiem koszykówki. Chwila ta musiała w końcu nadejść, choć - pomimo już 41 lat na karku argentyńskiego zawodnika - wielu kibiców miało nadzieję, że rozegra on chociaż jeszcze jeden sezon w lidze NBA. Sam zdecydował jednak inaczej. W jego kierunku od razu posypały się zresztą słowa uznania od koszykarskiej braci i nie tylko.

To właśnie dzięki niemu, basket w Argentynie został wywindowany na nieznany dotychczas poziom. Chyba najbardziej przyczynił się do tego sukces, do którego Ginobili poprowadził swoją kadrę, czyli złoto olimpijskie w Atenach w 2004 roku. Wtedy nie był on jeszcze wielką gwiazdą w NBA. Do Grecji jechał wprawdzie jako lider reprezentacji, ale na koncie miał dopiero dwa sezony rozegrane za oceanem, w większości jako rezerwowy. Po IO się to zmieniło i to diametralnie.

Na kolejne rozgrywki wrócił przecież jako MVP wielkiej imprezy i zaczął granie na niesamowitym poziomie. Jego San Antonio Spurs przeszli wówczas, obok Phoenix Suns, ligę jak burza. Na Zachodzie nie byli jednak murowanym faworytem, ale okazało się, że nie dali szans rozpędzonym rywalom z Arizony i pewnie awansowali do finału, gdzie zmierzyli się z broniącymi tytułu Detroit Pistons.

7-meczowa seria stała na wysokim poziomie. Spotkały się w niej bowiem dwie wyborne defensywy. Ginobili zagrał świetnie w dwóch pierwszych pojedynkach, prowadząc Ostrogi do wygranych. Później nieco przygasł, ale na sam koniec ponownie zaczął błyszczeć i to m.in. właśnie dzięki niemu Spurs wygrali 4-3, odzyskując tytuł po 2 latach. Manu bliski był zgarnięcia statuetki dla MVP finałów, ale ta trafiła w ręce niezawodnego Tima Duncana. Argentyńczyk zyskał niemniej od tego momentu status prawdziwej gwiazdy.

Początki

W Argentynie dziś jest koszykarskim odpowiednikiem Leo Messiego, czyli prawie że Bogiem. Jego start mimo to nie należał do łatwych. W kraju, w którym "religią" numer jeden jest piłka nożna, nie tak łatwo jest się przebić. Jego wielkim szczęściem było jednak to, że w ogarniętym futbolowym szaleństwem kraju, wychowywał się w iście koszykarskim zagłębiu - w Bahía Blanca, czyli mieście oddalonym od Buenos Aires o ok. 550 kilometrów.

Ginobili miał za to inny podstawowy problem. Jako dziecko był strasznym chudzielcem, na którego nikt nie zwracał uwagi i nie dawał mu wielkich szans na granie na poważnym poziomie. Mizerny wzrost także mu nie pomagał, ale jest jeszcze coś takiego jak pasja i geny, których - jak mówi przysłowie - nie da się oszukać. Manu zresztą ani myślał to czynić.

Jego ojciec oraz bracia także grali w koszykówkę. Szczególnie senior uchodził za bardzo utalentowanego rozgrywającego. Jako młody chłopak Manu mógł więc godzinami podpatrywać, co z pomarańczową piłką robił jego tata. Należało jednak czekać na to, aż w końcu nadejdzie upragniony etap - nagłego wzrostu i przybierania na wadze. Zaczęło się od pierwszego. Rósł średnio 7-8 cm każdego roku, lecz nadal był strasznie chudy. Ale i to się z czasem zmieniło - nie bez znaczenia była także ciężka praca z ciężarami.

Ciekawostką jest również to, że Manu nauczył się kozłować, mając zaledwie trzy latka. Pomógł mu w tym miejscowy trener Oscar Sánchez, który przekazał mu też wiedzę dotyczącą tego, jak odpowiednio osłaniać piłkę, podczas uderzania jej o parkiet. Mały chłopiec tak bardzo załapał na to bakcyla, że kozłował kiedy i gdzie tylko mógł. Odwiedzając starszych braci podczas treningu, ich trener - Fabian Horvath - zawsze dawał mu piłkę, aby ten mógł szkolić świeżo nabytą umiejętność.

Argentyński Michael Jordan

Nad łóżkiem nastoletniego Gino wisiał pełnowymiarowy plakat najlepszego wówczas koszykarza na świecie - Michaela Jordana. To właśnie na nim się wzorował, oglądając filmy oraz mecze z jego udziałem. Na punkcie "Jego Powietrzności" miał wręcz obsesję, ale najwidoczniej dobrze, że tak się stało, gdyż w późniejszych latach kariery sam był tym, do którego piłka wędrowała w najważniejszych momentach, kiedy rozstrzygał się wynik spotkania. Zupełnie, jak miało to miejsce w przypadku MJ'a.

Zanim urósł i przybrał na wadze i masie, był w zasadzie tylko strzelcem, a jego wielki idol potrafił przecież jak nikt penetrować strefę obronną rywali i niekonwencjonalnymi rzutami umieszczać piłkę w koszu. Manu robić tego jednak nie mógł - przynajmniej nie od razu, z powodu budowy swojego ciała. Trener sam wpajał mu zresztą, że ma nie przekraczać linii rzutów za trzy punkty, bo bliżej kosza nie ma po prostu czego szukać. Argentyńczyk pokornie słuchał, dzięki czemu stał się świetnym rzucającym.

Kiedy w końcu przebił się więc do seniorskiej koszykówki i stał się jednym z najlepszych zawodników na rodzimych parkietach, przyszedł czas na następne wyzwanie, czyli wyprowadzkę do Europy i spróbowanie swoich sił w zupełnie nowym otoczeniu. Zaczęło się od gry we Włoszech w 1998 roku.

Czy Manu Ginobili to najlepszy gracz spoza Stanów Zjednoczonych w historii NBA?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×