Chciałem grać we Włocławku od stycznia - wywiad z Louisem Hinnantem, nowym rozgrywającym Anwilu, część 1

Zdjęcie okładkowe artykułu:
zdjęcie autora artykułu

Podróż Louisa Hinnanta do Włocławka trwała bardzo długo, bo ponad pół roku, ale było warto. Amerykanin to nie tylko świetnie zapowiadający się playmaker, który może poprowadzić Anwil do wielu sukcesów, ale także człowiek, który nie traktuje kontaktu z Polską jako odskoczni do dalszego etapu kariery. Hinnant zamierza uczyć się naszego języka i posmakować polskiej kultury. O tym rozmawiamy w pierwszej części wywiadu dla portalu SportoweFakty.pl.

Michał Fałkowski: Nie da się zacząć naszej rozmowy inaczej, niż od wspomnienia stycznia, kiedy przyjechałeś do Włocławka po raz pierwszy. Wówczas jednak plany twoje i Anwilu pokrzyżowała kontuzja...

Louis Hinnant: Wszystko zaczęło się tak naprawdę od tego, że w tamtym sezonie podpisałem kontrakt na Ukrainie, ale nie wiodło nam się zbyt dobrze, a na dodatek klub miał problemy finansowe. Mieliśmy trzymiesięczne zaległości, a że nikt nie chce grać za darmo, każdy zaczął sobie szukać nowego klubu. Byłem już w Stanach, gdy zadzwonił do mnie agent i powiedział, że jest propozycja z Włocławka. Uznałem, że to dobry wybór, lecz na drugim treningu po moim przyjeździe coś mnie zabolało w stopie. Poszliśmy do lekarza, który stwierdził, że to lekkie pęknięcie kości i dojście do pełnej sprawności zajmie od sześciu do ośmiu tygodni. Anwil był wówczas w trudnej sytuacji, walczył o play-off i łatwiej było im sprowadzić innego gracza natychmiast, niż czekać na moje wyzdrowienie. Gdy opuszczałem Włocławek, wszyscy mówili mi, że będziemy w kontakcie i być może ponownie spotkamy się w przyszłości...

Mam rozumieć, że opuszczając Włocławek, wiedziałeś, że i tak zagrasz w tym klubie w kolejnym sezonie?

- Nie miałem stuprocentowej pewności, aczkolwiek trochę na to liczyłem. Byłem cały czas w kontakcie z Hubertem Hejmanem, dyrektorem klubu, i coraz bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że chcę grać w Anwilu. Często jest tak, że jak koszykarz doznaje kontuzji, to klub przestaje się nim przejmować. Tymczasem ludzie z Włocławka ciągle wysyłali do mnie e-maile i pytali się jak mi idzie rehabilitacja. W pewnym momencie nasze rozmowy stały się bardzo regularne, aż w końcu padła propozycja ponownej współpracy. Ja byłem bardzo zainteresowany powrotem do Włocławka, ciągle miałem w pamięci dobrą organizację jaką zastałem w tym klubie.

Przecież byłeś we Włocławku zaledwie kilka dni. Skąd tak duża chęć powrotu?

- Zacznijmy od tego, że gdy przyjeżdżałem do Polski, to tak naprawdę nie wiedziałem czego mam się spodziewać. Pojawiłem się tu i wszystko było w porządku, ale nagle musiałem wracać do Stanów Zjednoczonych bo doznałem kontuzji. I myślałem, że to już koniec mojej przygody z Anwilem, ale nie. Tak, jak już powiedziałem - mimo że nie byłem członkiem tej ekipy, czułem, że we Włocławku o mnie myślą i chcą bym u nich zagrał.

To nie jest dość powszechna sytuacja, że rozstając się z zawodnikiem z przyczyn niezależnych od nikogo, klub nadal myśli o nim w kontekście kolejnego sezonu. Wszak na rynku jest wielu amerykańskich koszykarzy, którzy szukają pracodawców...

- Oczywiście że to nie jest często spotykana sytuacja. Tym bardziej się cieszę, że właśnie taki klub będę miał przyjemność reprezentować... Wrócę jeszcze do sytuacji ze stycznia. Pamiętam, że gdy już okazało się, że kontuzja wykluczy mnie z gry przez kilka tygodni i Anwil był zmuszony ze mnie zrezygnować, nikt w klubie nie zostawił mnie samego sobie. Od momentu urazu do mojego wylotu do Stanów minęły jeszcze około cztery dni, w trakcie których siedziałem głównie w hotelu. Zawsze ktoś się mną interesował, pytał czy niczego mi nie trzeba. To też pokazuje jak funkcjonuje ten klub. Pamiętam, że nawet trener interesował się mną, a przecież nie byłem jego podopiecznym.

Rozumiem, że obecnie po twojej kontuzji nie ma już śladu?

- Żadnego. Nie dość, że przeszedłem pełną rehabilitację, to jeszcze przez ostatnie kilka miesięcy wzmacniałem nogę, podejmując pewne środki by mieć pewność, że nic takiego nie powtórzy się w przyszłym sezonie. Wiesz, ja nie jestem już niedoświadczonym młokosem, który nie do końca wie co ma robić, trenuje bez odpowiedniej rozgrzewki czy jada bez przerwy w McDonald’s (śmiech). Jestem trochę starszy i staram się wykorzystywać pewne szczegóły, które są bardzo ważne - np. nie zaczynam biegać na treningu bez rozciągnięcia swoich mięśni. Dodatkowo wykorzystuję fakt, że w Anwilu mamy trenera od odnowy biologicznej czy trenera od przygotowania fizycznego. To bardzo dobrze, że oni są w klubie, bo to też świadczy o jego klasie. Uwierz mi, grałem już w drużynach, że nie było wiadomo do końca, kto jest trenerem i od czego właściwie jest...

Skoro już jesteśmy przy trenerze. Powiedz proszę, co według ciebie jest w tobie, jako koszykarzu, takiego, że trener Emir Mutapcić ciągle przez te kilka miesięcy miał cię w pamięci i zaproponował współpracę na nowy sezon?

- Myślę, że lepiej byłoby gdyby na to pytanie odpowiedział ci trener... (chwila zastanowienia) Przede wszystkim chyba to, że jestem koszykarzem, który nie gra dla statystyk. Bardzo dużo moich rodaków przyjeżdża do Europy i statystykami stara się wypracować każdy kolejny kontrakt. Ja tak nie podchodzę do koszykówki. Dla mnie ważniejsze jest wygrywanie. Nie jestem tutaj po to by rzucać 20 punktów czy coś takiego. Jestem po to, by być elementem drużyny, która wygrywa. Myślę, że większość trenerów preferuje takich właśnie graczy. Mam wrażenie, że trenerzy lubią zawodników, którzy grają dokładnie tak, jak im się każe, którzy rozumieją, że to trener ustala to, co należy zagrać i że jego decyzje trzeba respektować.

Czy możemy stwierdzić, że relacja i współpraca pomiędzy trenerem a rozgrywającym jest najważniejsza w całym zespole i to od niej zależy jak ten zespół funkcjonuje?

- W koszykówce na pewno tak, bo cała czwórka koszykarzy, którzy są akurat na parkiecie, gra tak, jak wskazuje im rozgrywający, a rozgrywający gra to, co każe trener. Jeśli natomiast na linii szkoleniowiec-playmaker pojawiają się jakieś tarcia, wówczas prowadzi to do dezorganizacji na parkiecie. Myślę, że ja nadaję się właśnie do takiej koszykówki - gram według tego, co wybiera trener. Mam wysokie koszykarskie IQ i wiem, że koszykówka to nie popisy jednostki.

Zmieńmy na chwilę temat rozmowy - od kilku dni jesteś we Włocławku. Jak podoba ci się nasza rzeczywistość?

- Tak naprawdę dopiero wczoraj (w czwartek - przyp. M.F.) miałem okazję gdzieś wyjść, zjeść jakiś posiłek, zobaczyć jak wygląda miasto. Póki co wszystko wygląda bardzo przyjemnie i ludzie wydają się bardzo sympatyczni. Byłem już w miastach, gdzie nikt nie odpowiadał na moje pozdrowienia, a tutaj gdy mówię "cześć, co słychać, jak leci?", wszyscy odpowiadają. To miłe. Tak samo jak to, co mnie spotkało pierwszego dnia, kiedy tu przyjechałem. Nie zdążyłem się nawet dobrze wypakować, gdy usłyszałem pukanie do drzwi. Otworzyłem, a tam stał jakiś mały chłopak, który w jakiś znany tylko sobie sposób już po kilkudziesięciu minutach wiedział, że będę mieszkał w jego bloku (śmiech).

Czyli rozumiem, że pierwszy rozdany autograf masz już za sobą?

- Tak, dokładnie po to on przyszedł (śmiech). Ma na imię Szymon. Pozdrawiam go serdecznie! A wracając do Włocławka - jak tylko będę miał trochę więcej czasu postaram się poznać nieco więcej miasta, spróbuję poznać waszą kulturę, język...

Naprawdę zamierzasz uczyć się języka polskiego? Nie dość, że jesteś chyba wyjątkiem w tej kwestii jeśli chodzi o amerykańskich koszykarzy, to jeszcze nasz język jest wyjątkowo trudny...

- Ale ja uczyłem się każdego języka kraju, gdzie akurat grałem!

Naprawdę znasz węgierski, fiński czy szwedzki?

- Mówiąc szczerze jestem naprawdę dobry w węgierskim. Myślę, że umiem się spokojnie porozumiewać w tym języku, choć wiem, że powszechnie jest uważany za trudny. Bardzo prosty był za to dla mnie szwedzki, którego gramatyka jest zbliżona do angielskiego, więc wszystko obracało się wokół znajomości słówek. Uważam, że koszykarze powinni przynajmniej próbować uczyć się języków państw, w których akurat grają. Większość Amerykanów jest jednak nietaktowna... W Stanach, gdy ktoś przyjeżdża do nas, mówimy po angielsku. Gdy my wyjeżdżamy zagranicę - też mówimy po angielsku. Ja wolę jednak chociaż na początek nauczyć się kilku zwrotów w danym języku. Żebym mógł kogoś pozdrowić, przedstawić się, porozmawiać w sklepie, kupić coś, policzyć... Wiem, że nie opanuję całego języka, ale chociaż podstawy.

Jeśli dobrze rozumiem, twoja obecność we Włocławku to zatem nie tylko praca, ale także pewien rodzaj poznawania świata, innej kultury...

- Nie będę nikogo okłamywał - oczywiście przede wszystkim jest to praca, ale z drugiej strony na pewno będę chciał związać się trochę z polską kulturą, posmakować trochę polskości. Jasne, że większość swojego czasu będę spędzał w hali i głównie będę przebywał z moimi kolegami z drużyny, ale chciałbym poznać również innych ludzi, mieć przyjaciół wśród zwykłych mieszkańców miasta.

W poniedziałek zapraszamy na drugą część wywiadu.

Źródło artykułu: