Ludzie straszyli, że moje życie się skończy. Mylili się

- W ciąży byłam pouczana na każdym kroku, stałam się własnością narodu. Czytałam, że chcę zabić siebie i dziecko, bo wyszłam na spacer. Wiele kobiet traktuje się jak inkubatory i przechowalnie - mówi w rozmowie z WP SportoweFakty Justyna Kowalczyk.

Dariusz Faron
Dariusz Faron
Justyna Kowalczyk Instagram / Justyna Kowalczyk / Na zdjęciu: Justyna Kowalczyk
Dariusz Faron, WP SportoweFakty: We wrześniu została pani mamą. To najlepszy czas w pani życiu? Justyna Kowalczyk, legendarna biegaczka narciarska, pięciokrotna medalistka olimpijska: Na pewno dobry czas i… szybko mijający. Życie prywatne przyspieszyło, a przecież nie przerwałam zawodowego! Na razie głównie to ja wstaję w nocy do syna, bo dla takiego malucha mama jest dystrybutorem paliwa. Nie żyłam sama na świecie, mam rodzeństwo i przyjaciół, którzy są rodzicami, więc wiedziałam, co nas czeka (śmiech). Milion osób straszyło nas, że po urodzeniu dziecka będzie masakra, i że nasze życie się skończy, ale jest lepiej, niż myślałam. Wszystko da się pogodzić, jakoś toczymy ten wózek.

Pisała pani w mediach społecznościowych, że puszczacie synowi bajki, Mozarta i suszarkę. Lista przebojów ciągle aktualna?

Teraz na pierwsze miejsce awansował Dziub Dziub! Doszły też mantry tybetańskie, bardzo dobrze działają na dziecko.

A jaki dźwięk kojarzy się pani z dzieciństwem?

Gwar starszego rodzeństwa, piła i spawarka taty. Kiedy zamykam oczy i myślę o dzieciństwie, widzę po prostu naszą rodzinę, która najczęściej spędza czas na polu, co po naszemu znaczy na dworze. Jesteśmy w lesie, pracujemy przy żniwach, idziemy z tatą na grzyby… Nie przelewało się, ale jako dziecko nie zdajesz sobie sprawy, że jest ciężko. Nie myślisz o tym, że czajnik trzeba było wziąć na raty. Dopiero później widzisz, jak intensywnie pracowali rodzice, by nam było jak najlepiej. Nie kupowaliśmy najnowszych kurtek czy butów, ale mieliśmy przyjazny, ciepły dom. Tata dbał, byśmy byli przy naturze, a mama – przy książkach. Naprawdę nie odczuwaliśmy, że jest biednie. Zresztą mama z babcią znajdowały się w jeszcze trudniejszej sytuacji.

Proszę rozwinąć.

Dziadek zmarł, gdy mama miała jedenaście lat. Dostał się do niemieckiej niewoli, wojna bardzo go naznaczyła, a potem przegrał z białaczką. Babcię i mamę żywiło gospodarstwo. W powojennej wsi nie miały łatwo. Może stąd tak twardy charakter mamy i jej wielka siła przetrwania. To polonistka starej daty, wielu jej uczniów na pewno wspomina ją jako surowego nauczyciela. Po części jej hardość przeszła na mnie, ale to dobrze! Lepiej być w życiu twardym niż rozmemłanym!

Skoro mama rządziła twardą ręką, tata był tym "dobrym policjantem"?

Jest wesołym człowiekiem i cierpliwym, ale do czasu. Pamiętam, że kilka razy przekroczyłam granicę, na przykład zbliżając się do studni. Dzieci nie mogły podchodzić, bo przykrywano ją jedynie blachą i bardzo łatwo było o wypadek. Tata chował też przed nami żyletki. Przyczaiłam się, i gdy zobaczył, że się nimi bawię, musiał wyciągnąć konsekwencje. Dostawaliśmy kary, ale o szczegółach wolę nie opowiadać, bo to były inne czasy. Kiedyś w gospodarstwie liczyły się każde ręce do pracy, nawet te najmniejsze. Dzieci zbierały słomę z pola, a starsi chwytali za kosy. Dziś każdy z naszego domu może czuć satysfakcję – dwójka rodzeństwa została lekarzami, siostra jest po polonistyce na UJ i uczy. Część ukończyła studia z wyróżnieniem. Nie mieliśmy żadnych układów, a sobie poradziliśmy.

Spełniła pani marzenia zawodowe, teraz przyszedł czas na te związane z rodziną.

Jestem szczęśliwa, że zaczęłam nowy etap właśnie teraz, mając 38 lat, a nie 25. Wydaje mi się, że wtedy nie byłam gotowa. Dziś mogę sobie pozwolić, by spędzać z synem 24 godziny na dobę. Jestem też bardziej cierpliwa. Macierzyństwo naprawdę przyszło w idealnym momencie. W czasie kariery nie miałam takich zapędów, z mężem też spotkaliśmy się dość późno. W pewnym momencie doszliśmy do wniosku, że chcielibyśmy mieć dziecko, ale podchodziliśmy do tego na spokojnie, bez ciśnienia. Oczywiście, gdy zaszłam w ciążę, obok ogromnej radości były też obawy, czy wszystko będzie w porządku, to normalne. Wiedziałam równocześnie, że "kiedy jak nie teraz?", i że damy sobie radę, nawet jeśli nie wszystko pójdzie zgodnie z planem, skoro jesteśmy silnym małżeństwem. Na szczęście ciąża przebiegła bez komplikacji. Najbardziej byłam dumna ze swojej aktywności – biegaliśmy na nartorolkach, spacerowaliśmy... Miałam wtedy czas, by wszystko poukładać w głowie.

Co pani czuła, gdy pierwszy raz zobaczyła syna?

Jestem człowiekiem zadaniowym. Najpierw myślałam tylko, czy wszystko w porządku, a później przyszła cała gama emocji. Myślę, że przebiegło to książkowo. Nie płakałam, ani gdy dowiedziałam się o ciąży, ani po porodzie, ale oczywiście były momenty, które mocno mnie poruszyły. Nie odkryję Ameryki, taki maluch sprawia, że odczuwasz nowy, nieznany wcześniej wymiar radości. I przewartościowuje życie. Przestałam być trenerką, bo nie chciałam trzy tygodnie w miesiącu przebywać za granicą. Wiedziałam, że to koniec. Że czas się zatrzymać.

Sporo mówi się w przestrzeni publicznej o sytuacji kobiet, w szczególności tych w ciąży. Po wyroku Trybunału Konstytucyjnego pytała pani: "jak można skazać kobietę na urodzenie martwego płodu?". A nie tak dawno temat powrócił ze zdwojoną siłą za sprawą tego, co się stało w Pszczynie…

Gdy dowiedziałam się o śmierci pani Izabeli, pobiegłam do męża i powiedziałam: "Jezu, patrz, co się dzieje!". To się będzie działo nadal. Ciągle uważam, że kompromis aborcyjny, który funkcjonował przez wiele lat, nie powinien być naruszany. Może nie zadowalał wszystkich stron, ale bronił życia kobiet. Nie mam wątpliwości, że to, co się stało z panią Izabelą, jest efektem wyroku Trybunału. Jestem w stanie sobie wyobrazić, że lekarzom patrzy się na ręce cztery razy bardziej. Medycy nie chcą iść do więzienia tylko dlatego, że chcieli kogoś bronić, lecz przeszkodziła w tym polityka. W takiej sytuacji jak pani Izabeli część rzuciła się na lekarzy, bo przecież trzeba znaleźć winnych. Było zagrożenie życia kobiety, a oni czekali, ale moim zdaniem genezy ich zachowania trzeba szukać właśnie w nowych przepisach.

Jak traktuje pani to, że dziś często rozmawia się o podobnych dramatach kobiet przez pryzmat polityki?

Każdą sprawę trzeba traktować indywidualnie. Jeśli bliscy pani Izabeli chcą brać udział w tej walce, nie mam z tym problemu. Muszą uporać się ze stratą, a rana jest rozdrapywana przez wszystkich wokół i to często w związku z negatywnymi intencjami. Natomiast podkreślę raz jeszcze, że wszystko zależy od podejścia danej rodziny.

Napisała pani kiedyś w felietonie dla Gazety Wyborczej, że Polki są dziś sprowadzane do roli inkubatorów. Mocne słowa.

I nadal aktualne, a to pewnie będzie przybierało na sile. Sama to odczułam. Gdy opinia publiczna dowiedziała się, że jestem w ciąży, byłam pouczana na każdym kroku. Stałam się własnością narodu. A co komu do tego, co się dzieje w mojej ciąży?! Wiele osób myśli, że może tak po prostu obrażać innych. Jestem sportowcem, byłam krytykowana na milion sposobów, ale tu zderzyłam się z hejtem innego rodzaju. Głosami, które mnie zdenerwowały. Jestem harda, wiele przeżyłam, jednak nie każda młoda mama musi poradzić sobie z taką presją. Z jednej strony czytałam, że chce zabić siebie i dziecko, bo wyszłam z synem na spacer. Z drugiej – kobiety dziękowały, że pokazuję w mediach społecznościowych, że w ciąży można się ruszać. Pewna pani napisała: "ja wychodzę wieczorem po kryjomu, bo teściowa mi nie pozwala". Początkowo się zaśmiałam, ale szybko zdałam sobie sprawę, że to dla kogoś poważny problem. Że wiele kobiet traktuje się jako inkubatory i przechowalnie. Chyba coś tu jest nie tak.

Gdy jedna z internautek zarzuciła pani, że dokonała w przeszłości aborcji, zapowiedziała pani kroki prawne.

I przeprosiny pojawiły się w ciągu kilku godzin! Ten wpis był już totalnym przegięciem. Jedna kwestia to obrażanie, a druga – rozprzestrzenianie kłamstw. Może ktoś myśli, że gdy piszesz w internecie komentarz, to tak jakbyś powiedział coś znajomemu w kameralnym gronie. Nie, to tak nie działa. Trzeba zdawać sobie z tego sprawę. Zablokowałam kilkadziesiąt osób, w większości były to… starsze kobiety. Nie chciałam już czytać obraźliwych słów. Najważniejsze, że wokół mam bliskich, którzy mocno mnie wspierają. A mąż przechodzi samego siebie. Mówił mi czasem: "Dziewczyno, co się przejmujesz? Po prostu na twoim Facebooku musi się znaleźć przekrój całego społeczeństwa. Nic na to nie poradzisz!".

Trudno być w Polsce kobietą?

Miałam to szczęście, że dopiero jako dorosła osoba przekonałam się o dysproporcji, która panuje w naszym kraju. Prawa mamy takie same, chodzi mi bardziej o postrzeganie płci. Byłam sławna, a do tego trochę harda, więc raczej nikt nie podskakiwał. Natomiast coraz częściej widzę, że jestem w mniejszości.

Co ma pani na myśli?

Kobiety ciągle wtłacza się w schematy. Skoro jesteś już matką i żoną, to siedź przy garach. Oczywiście, znam wiele wyzwolonych kobiet i mądrych mężczyzn, jednak tym pierwszym ciągle jest w Polsce trudniej. Jako społeczeństwo zmierzamy do ortodoksji. Kiedyś usłyszałam, że jedyne, czego należy się w życiu bać, to fanatycy. A niestety mamy ich w Polsce coraz więcej. Zaznaczam, że nie mówię o konkretnej opcji politycznej, wszystkie strony się radykalizują. Fanatycy nie siedzą już cicho, bo poczuli, że mają siłę.

A może zawsze tak to wyglądało, tylko że teraz agresja niektórych osób i – jak to pani nazwała – fanatyzm widać bardziej poprzez media społecznościowe?

Trudno mi to ocenić, bo jako sportowiec długo żyłam w bańce. Wydaje mi się, że kiedyś ludzie wstydzili się jadu i agresji, zaś dziś stały się one czymś normalnym. A wręcz powodem do dumy.

Wspomina pani o życiu w bańce w czasie kariery. Wielu sportowców ma po jej zakończeniu problem w odnalezieniu się w nowej rzeczywistości, ale pani to chyba nie dotyczyło?

Jako wyczynowa biegaczka dotarłam do momentu, gdy wiedziałam, że więcej już nie osiągnę. I że choćbym nie wiem jak próbowała, lepsza nie będę. Dlatego nie mam wyrzutów sumienia, zrobiłam wszystko, co mogłam. Koniec przyszedł naturalnie. Poza tym jako asystentka trenera Wierietielnego miałam wysiłek fizyczny na co dzień, wszystko przebiegało płynnie. Nie znaczy to, że nie czuję sentymentu i że czasem łezka się nie zakręci. Gdy rozmawiam z Izą Marcisz, mówię jej: "Jezu, ale ci zazdroszczę, dziewczyno! Korzystaj z tego, że jesteś na zawodach, bo minie jak z bicza strzelił!". Jest tęsknota, ale taka zwykła, ludzka… Wiem, że nie podbiję już świata.

Jest coś, czego pani żałuje?

Teoretycznie powinnam zakończyć karierę po Soczi ze względu na problemy zdrowotne. Dociągnęłam do Pjongczangu, a sport uratował mi życie. Jadąc na ostatnie igrzyska, wiedziałam, że jestem w punkcie wyjścia. Oczywiście, mimo tej świadomości schodzenie ze szczytu było bardzo trudne. Jestem rozsądna. Jeśli w środku sezonu przegrywasz o 40 sekund, widzisz, że lepiej nie będzie. Przez pewien czas się zapętlałam, ciągle chciałam więcej i lepiej. Gdy stałeś na podium ponad sto razy, było ono dla ciebie codziennością, a potem staje się nieosiągalne, przekonujesz się, że tamto już nie wróci. Z czasem wewnętrzna niezgoda na gorsze wyniki po prostu minęła. Żegnałam się z dużym sportem dwa lata.

Mówiąc, że sport uratował pani życie, ma pani zapewne na myśli walkę z depresją. Od pani głośnego wywiadu udzielonemu Pawłowi Wilkowiczowi w 2014 roku o zmaganiach z tą chorobą opowiedziało bardzo wielu polskich sportowców. Ma pani poczucie, że trochę burzyła pani mury?

Jeśli dołożyłam w zwiększaniu świadomości jakąś cegiełkę, jestem bardzo szczęśliwa. Wydaje mi się, że pod tym względem Polska idzie do przodu. Gdy dziś powiesz na wsi, że ktoś ma problemy psychiczne, coraz rzadziej słyszysz: "to niech się ogarnie!". Z jednej strony jest lepiej, z drugiej – przed nami ciągle bardzo długa droga.

Judoczka Urszula Sadkowska mówiła mi ostatnio, że depresja nigdy nie jest zamkniętym tematem, bo zawsze może powrócić. Gdy jednak z panią rozmawiam, trudno mi uwierzyć, by w pani życiu wróciły tamte dni.

Ale to jest gdzieś z tyłu głowy. Jeśli pojawia się jakiś problem, zawsze odczuwam mały strach, by "tamto" nie wróciło. Po prostu się boję, by nie poszło to dalej. Boję się smutku, który czasem czuje przecież każdy z nas. Boję się, że kiedy ten smutek przybierze zbyt duży rozmiar, znów wpadnę w dziurę, zostanę porwana przez prąd i cała walka rozpocznie się od początku. A może tym razem nie udałoby się wygrać? Taka lampka ciągle się pali. Poza tym najbliżsi mnie obserwują. Gdy widzą, że przejmują się bardziej, niż powinnam, są jeszcze bardziej troskliwi i otaczają mnie opieką.

Skoro porozmawialiśmy o "głowie", poruszmy też temat ciała. Kiedyś powiedziała pani, że jest ono zrujnowane. Nigdy nie miała pani poczucia, że zapłaciła za sukcesy zbyt wysoką cenę?

Nie. Współpracowałam z doktorem Śmigielskim, który nigdy nie owijał w bawełnę. Zawsze mówił: "To będzie zepsute… i jeszcze tamto. Trzymaj kaptur mięśniowy, bo inaczej się rozsypiesz". Pamiętam naszą rozmowę, gdy miałam jakieś 23 lata. "Doktorze, to ja muszę zarabiać tak dobrze, żebym potem mogła sobie sfinansować te wszystkie operacje!". Ale na razie nie miałam jeszcze żadnej! Czuję się dużo lepiej niż w momencie zakończenia kariery, bo obciążenia treningowe spadły. Jeśli za bardzo boli, odpoczywam i jest wszystko dobrze.

Czyli ciało bynajmniej już nie jest zrujnowane?

Nadal mam przepukliny w kręgosłupie oraz dwa kolana i "Achillesa" do wymiany. Natomiast już tak nie eksploatuję organizmu i to pomaga. Gdy czasem coś zaboli, biorę jakieś prochy i idę dalej!

Powiedziała pani kiedyś na łamach WP, że kariera to duża sztuka samotności. Dziś nie jest już pani skazana na tę samotność.

Poniekąd nadal żyję w bańce. Mąż lubi ludzi, ale w momentach, gdy on sam chce z nimi przebywać (śmiech). Jesteśmy pod tym względem podobni. Mieszkamy pod lasem, mamy ciszę i spokój.

Dla pani rozstanie ze sportem przebiegło dość łagodnie, ale dla polskiego kibica biegów – bardzo boleśnie. Mamy młode talenty, jednak gdy pani przeszła na drugą stronę, wielkie sukcesy się skończyły.

Świadectwem moich sukcesów są chociażby trasy w Zakopanem czy Jakuszycach. Nie mam poczucia, że w ogóle nie potrafiliśmy wykorzystać tych triumfów. Dzięki nim wiele osób wyszło na trasę, to bardzo namacalne. Gdyby trochę inaczej potoczyły się losy Sylwii Jaśkowiec i Eweliny Marcisz, które są kilka lat młodsze ode mnie, na płaszczyźnie wyników przejście do nowej rzeczywistości byłoby łagodniejsze. Może nie osiągnęłyby aż tak dużych sukcesów, ale mogły zajmować wysokie miejsca.

Na skoczni Adama Małysza godnie zastąpił Kamil Stoch. A w biegach doczekamy się kiedyś pani następczyni?

Pod względem liczby zwycięstw jestem trzecią zawodniczką w historii biegów narciarskich (bądź czwartą, w zależności jak się liczy). Nie oczekujmy, że zaraz pojawi się w Polsce druga Justyna Kowalczyk. Młodzież idzie do przodu, więc dajmy jej odrobinę czasu. Ale nie ma się co oszukiwać, że jest jeszcze dużo do zrobienia. Pekin przyjdzie zbyt wcześnie, lecz na kolejnych igrzyskach biegi mogą dać nam trochę radości.

Zaczęliśmy od szczęścia, więc zakończmy na nim. Jaki jest pani przepis na codzienny uśmiech? 

Bańka, o której rozmawialiśmy. Obecne życie bardzo mi odpowiada. Mamy z mężem marzenie – chcemy pokazać synowi jak najwięcej dróg, nie tylko tych sportowych. By wyrósł na kogoś, kto wybierze świadomie. I by wiedział, że najważniejszy jest drugi człowiek. Po prostu.


Czytaj także: 
Michal Doleżal zabrał głos ws. formy Kamila Stocha 
Znamy skład Polaków na Puchar Świata w Wiśle 

Pomóż nam ulepszać nasze serwisy - odpowiedz na kilka pytań.

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×