Poczułem się jak gwiazda sportu. Ja, dziennikarz

Marek Bobakowski
Marek Bobakowski

Zbiegamy z Bulwarów, kierujemy się na Stare Miasto. To najpiękniejsza część trasy. Na ostrym zakręciestoi grupa kilkunastu przedszkolaków. Dzieciaki są jednakowo ubrane, mają ze sobą kukłę Marzanny. Co one robią w tak zimną niedzielę w tym miejscu? Nie wiem, ale słyszę, jak śpiewają: "jesteście wielcy, biegacze jesteście wielcy". Uśmiecham się do nich, jest fantastycznie.

Rynek Główny, cholera, kilka minut wcześniej i wbiegłbym w akompaniamencie hejnału z Wieży Mariackiej. Ale jest już prawie 12:06, nie słyszę znanej melodii. No chyba, że zagłuszają ją kibice. Bo są ich setki, może tysiące, trudno ocenić. Ludzie cisną się wzdłuż ustawionych bramek, krzyczą, machają rękami, niektórzy próbują nawet z nami biec. Wielu jest przebranych, mi w pamięci zapada... mnich. "Jest jak podczas górskich etapów w Tour de France" - myślę. Rynek z żalem zostawiamy za sobą, mijamy Barbakan, skręcamy na Planty. Nadal kłębią się tłumy ludzi. W jednej z restauracji ludzie stoją z twarzami przyklejonymi do szyb, machają.

Czternasty kilometr. "Jeszcze siedem, jeszcze siedem" - słyszę jak człowiek krzyczy przez megafon. No właśnie. W tym momencie, w przeszłości najczęściej dopadał mnie kryzys. Zwiększam więc uwagę, analizuję tempo - cały czas trzymam się planu. Na piętnastym kilometrze mój zegarek pokazuje 1:16.11. Przede mną jeszcze nieco ponad pół godziny biegu. Po raz pierwszy przebiega mi przez głowę myśl: "będzie ciężko".

Blady jak ściana

Panika to najgorsze co może mnie teraz spotkać. Co robić? Przypominam sobie o muzyce. Zakładam więc słuchawki i na początek w rytm Guano Apes zwiększam tempo. Udaje się dlatego, bo na początkowych kilometrach gromadziłem energię. To była świetna decyzja. Przeszkadza mi nieco kostka, źle się po niej biegnie. Szukam jednak pozytywnych myśli i żartuję, że powinni tutaj zorganizować Bieg w Szpilkach. Równam się z jednym z uczestników, spoglądamy wymownie na siebie i bez słów się rozumiemy. Postanawiamy współpracować. Raz ja, raz on narzucamy mocne tempo (w okolicach 4:55-5:00 min na km). Tak mija około 10 minut, potem nagle gościa tracę, gdzieś na wąskich wirażach się zgubiliśmy.

Osiemnasty kilometr, czas: 1:31.30. Przede mną jeszcze nieco ponad trzy kilometry. Jeżeli utrzymam tempo będzie dobrze. Wpadam na Błonia Krakowskie, ostatnie 2,5 kilometra przemierzam szeroką aleją. Na dziewiętnastym kilometrze widzę człowieka, który jest blady jak ściana, jedna z wolontariuszek trzyma go za ręce, druga gdzieś dzwoni. "Przesadził, źle ocenił swoje siły" - wpada mi do głowy. Zdarza się, jako nowicjusz też mam na koncie taki bieg. W 2013 roku w Jaworznie, przy 40 stopniach w cieniu nie wytrzymałem tempa, które optymistycznie narzuciłem na pierwszych kilometrach. Wyglądałem podobnie jak on.

"Idę prosto, dopóki sam nie padnę"

Nie czas jednak teraz na takie wspomnienia. Biegnie mi się coraz lepiej. Wyprzedzam coraz większą liczbę biegaczy, którzy przechodzą do marszu, oni również źle ocenili swoje umiejętności. Mijam flagę z napisem: "20 km", czas: 1:41.36. Jeżeli tylko nie odetnie mi prądu, a nie zapowiada się na to, dam radę. Będzie rekord.

Ostatnia prosta, w słuchawkach leci "Prosto" Kultu. "Idę prosto, nie biorę jeńców żadnych. Idę prosto, dopóki sam nie padnę" - lepszej puenty nie mogłem sobie wymarzyć. Ostatnie 200 metrów, przyspieszam na maksa, podobnie jak człowiek obok, wpadamy na metę, chwilę później klęczac obok siebie próbujemy złapać oddech. Jestem wypompowany, ale szczęśliwy. Doskonale wiem, co czują sportowcy, którzy przez wiele miesięcy przygotowują się do zawodów, a potem kończą je z rekordem. Niesamowite uczucie. Wstaję, podchodzę do gościa, z którym ścigałem się na ostatnich metrach. Pierwszy raz w życiu go widzę. Teoretycznie jest dla mnie obcy. Jednak w tej chwili mówię do niego: "dzięki wielkie", przybijamy piątkę, mój "rywal" mnie ściska, widać, że jest przejęty, że też mu się udało. Patrzę na zegarek - 1:47.07 (później w oficjalnych wynikach okazało się, że osiągnąłem czas o dwie sekundy lepszy i zająłem 1384. miejsce na 3260 osób, które ukończyły ten dystans).

Moje trofeum. Moje trofeum.

Podchodzi do mnie wolontariuszka, gratuluje, wręcza medal, okrywa folią, kieruje na stanowisko z gorącą herbatą. Ano właśnie, przecież mamy zaledwie dwa stopnie. Jakoś do mnie to w ogóle nie dociera. Najważniejsze, że miałem potężny fun z biegu, zrealizowałem cel. Życzę Wam, abyście kiedyś przeżyli takie chwile. Naprawdę warto.

To co? Zakładacie buty i biegniecie? Najlepiej jeszcze dzisiaj. Wszystko przed wami!

PS
Mój kolejny cel na ten rok to sierpniowy Tour de Pologne amatorów i piekielna wspinaczka na Gliczarów. Trzymajcie proszę kciuki.

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×