Poczułem się jak gwiazda sportu. Ja, dziennikarz

Już wiem, co czuje Justyna Kowalczyk, Robert Lewandowski, czy polscy siatkarze, którzy przez kilka miesięcy pracują w pocie czoła, aby przeżyć jedną, króką, ale jakże intensywną chwilę triumfu.

Marek Bobakowski
Marek Bobakowski

Już wiem, co czuje Justyna Kowalczyk, Robert Lewandowski, czy polscy siatkarze, którzy przez kilka miesięcy pracują w pocie czoła, aby przeżyć jedną, króką, ale jakże intensywną chwilę triumfu. Wiem, bo sam ją przeżyłem. Ukończyłem krakowski Półmaraton Marzanny w rekordowym dla mnie czasie. Marzyłem o tym od jesieni zeszłego roku.

Biegam - w miarę regularnie - trzeci sezon. Staram się trenować trzy, cztery razy w tygodniu, niezależnie od temperatury, pogody, nastroju. Mam na koncie zaliczonych kilkanaście imprez biegowych (głównie na dystansie 10 km i półmaratonów). Jestem więc przeciętnym biegaczem-amatorem, jakich w Polsce jest teraz setki tysięcy. Kiedy jesienią ubiegłego roku zapisywałem się na krakowski Półmaraton Marzanny wiedziałem, że będę się na nim starał pobić "życiówkę". Do tej pory najszybszą "połówką" były zawody w Dąbrowie Górniczej, wiosną 2014 roku, zakończyłem je z czasem 1:47.57.

Śnieg tuż przed startem

Pół roku temu nie wiedziałem, jaka będzie pogoda podczas Marzanny. Ba, przygotowując się przez 10 tygodni do tego biegu również nie miałem pojęcia, co zgotuje aura. Marzyłem o słońcu, temperaturzeok. 8-10 stopni. To idealne warunki do biegania, dla każdego amatora. W niedzielę (22.03.) przed siódmą rano, zerkam na termometr - zero stopni, patrzę przez okno - totalne zachmurzenie. "Mogło być gorzej" - mówię do siebie i wstaję, kiedy większość Polaków smacznie chrapie i leniwie przewraca się na drugi bok. Kiedy jadę do Krakowa pustą autostradą, z każdym kilometrem jest gorzej: najpierw mżawka, potem deszcz, kiedy podjeżdżam pod biuro zawodów, aby odebrać pakiet startowy, zaczyna sypać śnieg. Masakra, ale biegacze to twardzi ludzie, przecież wystarczy się nieco cieplej ubrać. Widzę też grupę Kenijczyków, którzy zgłosili się na start. Skoro oni nie boją się takiej aury, to ja tym bardziej.

Ubrany "na zimowo" staję razem z ponad trzema tysiącami uczestników na starcie półmaratonu (dodatkowo ponad 600 osób wystartowało na dystansie 10 km). Nauczony poprzednimi trzema półmaratonami, gdzie zawsze na ostatnich kilometrach brakowało powietrza w płucach, tym razem mam plan i zamierzam się go bezwzględnie trzymać. Układałem go od wielu tygodni, uczyłem się go na pamięć, znak każdy jego szczegół. Ustawiam się więc przy pacemakerach (tzw. "zającach"), którzy mają za zadanie przybiec na metę z czasem 1:49. To o ponad minutę gorzej, niż mój zakładany wynik. Dlatego postanawiam im towarzyszyć przez połowę dystansu, a potem przyspieszyć.

80-letnia babcia z transparentem

Wystrzał, start, Kenijczycy z Ukraińcami poszli jakby to był bieg na 100 metrów, a nie półmaraton. Ścisk dość duży. Mijam linię startu prawie dwie minuty po najlepszych, włączam zegarek. W telefonie mam przygotowaną specjalną playlistę, ale nie odpalam jej. Chcę się oddać atmosferze tak dużego biegu. Świetna decyzja. Dźwięk kilku tysięcy butów uderzających o podłoże - bezcenny. Namawiam każdego, aby tego doświadczył. Wsłuchując się w otoczenie szybko łapię odpowiedni, równy rytm. Biegnę obok żółtych baloników, które mieli ze sobą pacemakerzy na 1:49. Początek zgodnie z planem. "Oby tak dalej" - myślę. Tuż przy trasie mijam tak na oko 80-letnią babcię, która trzyma dość spory transparent o treści: "Dacie radę". Nie powiem, ciary przechodzą przez ciało. Zresztą, nie po raz ostatni podczas tego biegu.

Tuż przed startem. Tuż przed startem.
Czwarty kilometr, nadal trzymam kontakt z żółtymi balonikami, ale jakoś zaczynają zostawać z tyłu. Patrzę na zegarek i szybko analizuję. Dochodzę do wniosku, że biegnę za szybko. "Zapłacisz za to potem, zapłacisz za to potem" - powtarzam w myślach jak mantrę. Postanawiam wyhamować. Szósty kilometr, jesteśmy już na Bulwarach Wiślanych, jednego z uczestników endomorfiny atakują w tak dużym stężeniu, że postanawia biec po betonowym murze. Efektowne, ale niezbyt bezpieczne. Znowu zaczynam zostawiać z tyłu pacemakerów. Czyżbym biegł za szybko? Ponownie analizuję (tak, tak, bieganie, a zwłaszcza tak długi dystans jak półmaraton, nie jest nudne, często polega na szybkim przetwarzaniu danych i dostosowywaniu tempa, fantastyczna zabawa, polecam) i dochodzę do wniosku, że tym razem to oni lekko zawodzą i biegną za wolno. Przez dwa, trzy kolejne kilometry słyszę ich za plecami, w odległości kilkudziesięciu metrów.

Jak podczas Tour de France

Dziesiąty kilometr, czas prawie 51 minut, jest dobrze. Cały czas mam w zapasie minimalny margines błędu. Ale o tym, że on będzie minimalny wiedziałem od kilku miesięcy. Cały czas biegnę bez słuchawek, jest zimno, niewielu kibiców mijamy na Bulwarach, ale jak już ktoś stoi, to daje z siebie wszystko. "Dajcie czadu" - człowiek wydziera się przez megafon. Wszyscy go pozdrawiają, niektórzy przybijają piątki.

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×