Stefan Smołka: Zaczyn polskiej potęgi

Zdjęcie okładkowe artykułu:
zdjęcie autora artykułu

W sobotę polscy żużlowcy staną do walki o złote medale DPŚ na torze Unii Leszno. W przeddzień zawodów sięgamy pamięcią do lat sześćdziesiątych, w których mieliśmy do czynienia z zaczynem polskiej potęgi.

W tym artykule dowiesz się o:

Lata sześćdziesiąte XX wieku… – trudne czasy PRL, często jednak z rozrzewnieniem wspominane przez starszych ludzi. Bieda, cenzura, inwigilacja służb specjalnych, studenckie ruchy wolnościowe i ich tłamszenie – nieraz "rękami robotników", antysemicka nagonka. Ale jednocześnie z drugiej strony potęga wiary, taka codzienna dobrosąsiedzka uczciwość i uczynność – zaczyn Solidarności – to cechowało społeczeństwo polskie tamtych lat. W sporcie ambicja i poczucie narodowej dumy z Polski, ze zwycięstw biało-czerwonych. A było się czym pochwalić! W boksie panowała słynna "polska szkoła boksu" Feliksa Stamma, a w niej Kazimierz Paździor – złoty w Rzymie IO’60, Jerzy Kulej, Józef Grudzień, Marian Kasprzyk – złoci w Tokio IO’64, Zbigniew Pietrzykowski, Tadeusz Walasek, Leszek Drogosz, Artur Olech, Lucjan Trela i jeszcze stu innych pięściarzy na medal. W lekkiej atletyce mieliśmy – wymyślony zresztą po jednej z klęsk wielkiej Europy z biedną Polską w Zachodnich Niemczech, tzw. Wunderteam. Był to jedyny w swoim rodzaju wybitny na skalę światową szkoleniowy eksperyment Jana Mulaka, jak z rogu obfitości wysypujący niedościgłych absolwentów, takich jak: Zdzisław Krzyszkowiak, Kazimierz Zimny, Józef Szmidt, Elżbieta Krzesińska, Teresa Ciepły, Ewa Kłobukowska, Irena Szewińska, Wiesław Maniak, Andrzej Badeński. Ci Polacy budzili podziw świata, nie wyłączając Stanów Zjednoczonych. W podnoszeniu ciężarów mieliśmy Ireneusza Palińskiego, Waldemara Baszanowskiego, Mariana Zielińskiego. W szabli – broni "małego rycerza" Michała Wołodyjowskiego, którego tak pięknie do życia powołał Henryk Sienkiewicz na kartach Trylogii – był niezapomniany Jerzy Pawłowski oraz Wojciech Zabłocki, natomiast we florecie legendarny Egon Franke.

Marian Kaiser i Stanisław Tkocz na pierwszym planie, Tadeusz Teodorowicz, Florian Kapała z tyłu w towarzystwie kobiet

No i w żużlu – sporcie nieolimpijskim – mieliśmy mistrzów niezrównanych, co znalazło swoje odbicie w złotych medalach drużynowych mistrzostw świata. W roku 1961 na wrocławskim Stadionie Olimpijskim im. Gen. Karola Świerczewskiego "Waltera" dokonali tego: Marian Kaiser, Henryk Żyto, Florian Kapała, Mieczysław Połukard, Stanisław Tkocz. Ten sukces wyniósł sport żużlowy w Polsce z mroków niespełnienia do sfery olśnienia i jeszcze bardziej wciągnął rodaków do zbiorowego czarnego szaleństwa – motocyklowych wyścigów na okrągłym torze. Rok 1965 potwierdził za sprawą młodości wysoką pozycję Polski w świecie, gdy chodzi o speedway. A jak pięknie to wtedy wróżyło na przyszłość? Radość między Odrą, Wisłą a Bugiem nie miała granic. Andrzej Wyglenda, Andrzej Pogorzelski, Antoni Woryna, Zbigniew Podlecki – znakomita młoda kadra.

1966 rok – Pogorzelski, Woryna, Wyglenda i Rose, w środku płk. Słowiecki

Zaraz potem przyszedł triumf roku 1966, kiedy to ci sami wciąż młodzi: Andrzej Wyglenda, Antoni Woryna i Andrzej Pogorzelski, wsparci tym razem starszym nieco, mającym 33 lata, ale będącym w życiowej formie Marianem Rose, pokazali koncert jazdy na szczęśliwym znów wrocławskim obiekcie. Minęły trzy tłuste dla polskiego żużla lata, aczkolwiek bez złota drużynowego. Aż wreszcie stało się! W roku 1969 wszystko wydawało się bardziej mgliste, bo rywale ociekali niemalże nieprzyzwoitą sławą: Ove Fundin, Ivan Mauger, Barry Briggs – kolekcjonerzy złota. Skrzydła polskiej husarii i tym razem były górą. Andrzej Wyglenda, Edward Jancarz, Stanisław Tkocz, Henryk Gluecklich i Andrzej Pogorzelski – choć już wszyscy, oprócz Jancarza, bardziej posunięci w latach, nie ulękli się brzmienia słynnych na całym świecie nazwisk i zrobili z nimi to, co do nich należało. Roznieśli faworyzowanych przeciwników w pył.

W tym panteonie sławnych żużlowców z orłem na piersi jedno jedyne nazwisko stanowi pomost pomiędzy dwoma brzegami dekady lat sześćdziesiątych. To mianowicie czasem niedoceniany, ale przecież bez wątpienia zasłużony i wielki Stanisław Tkocz – mistrz świata dla Polski zarówno w roku 1961, jak i w roku 1969. W obu tych finałach światowych popisał się nie najwyższym, ale za to decydującym dorobkiem punktowym dla Polski.

Stanisław Tkocz

To dowodzi specyficznej urody speedway’a, gdzie każdy punkcik zdobyty przez pojedynczego zawodnika na torze może być na wagę złota całej drużyny, którą reprezentuje. Są to słowa zawsze aktualne, ale dziś – po czterdziestu latach od polskiego złota DMŚ’69 – szczególnie polecane łaskawej uwadze i dedykowane naszym wybrańcom trenera-selekcjonera Marka Cieślaka. Orły do boju! Mistrzostwo świata leży... w zasięgu Waszych możliwości! Choć – pamiętajmy – obrona zawsze jest trudniejsza niż sięganie po tytuł. Cała Polska trzyma kciuki!

Dla porządku przypomnijmy: w indywidualnym czempionacie Polacy w opisywanych latach sześćdziesiątych, odcięci cywilizacyjnie, technicznie i mentalnie, nie byli jeszcze w stanie przebić się przez szczelną żelazną kurtynę ku szczytom najwyższym, choć pierwsze medale IMŚ Antoniego Woryny i Edwarda Jancarza w latach 1966 i 1968 dawały nadzieję zdecydowanie lepszego jutra. Co z tego wyszło? To temat na inne opowiadanie.

Stefan Smołka

Źródło artykułu: