Autor książki "Pół wieku na czarno": Dochód dzielimy z Markiem na pół

Zdjęcie okładkowe artykułu: WP SportoweFakty / Łukasz Trzeszczkowski / Marek Cieślak
WP SportoweFakty / Łukasz Trzeszczkowski / Marek Cieślak
zdjęcie autora artykułu

"Pół wieku na czarno" to biografia żywej legendy speedwaya - Marka Cieślaka. Książka Wojciecha Koerbera pokazuje sport od środka i napisana jest językiem głównego bohatera. To lektura wyjątkowa i obowiązkowa dla kibiców żużla.

W tym artykule dowiesz się o:

WP SportoweFakty: Skąd pomysł na napisanie książki o Marku Cieślaku?

Wojciech Koerber: Do tej pory książki o żużlu były głównie oparte o liczby i statystyki, a nie o ludzi i twarze. My chcieliśmy pokazać tę ludzką twarz żużla i sport od środka. Ja zawsze starałem się pisać nie tak, jak wypada, ale jak jest naprawdę. Przyznam, że wcześniej myślałem o napisaniu książki o Sławku Drabiku. Być może ten pomysł też z czasem zrealizuję. Czemu powstała książka o Marku Cieślaku? Jeśli chodzi o żużel, Marek robił wszystko ze wszystkimi. Co więcej, zawsze ma swoje zdanie. Jako zawodnik trzykrotnie startował w finałach Indywidualnych Mistrzostw Świata. Przypomnę, że sam awans do finału był przecież wielkim wydarzeniem. Dwa razy jeździł na legendarnym Wembley i zdobywał medale Drużynowych Mistrzostw Świata. Jako trener jego sukcesy są dość świeże, więc powszechnie znane. Był również toromistrzem i menedżerem. On łączy i scala pokolenia starych żużlowców z młodymi. Wciąż się świetnie trzyma - on może nie pamiętać co jadł wczoraj na obiad, ale te szufladki z wiedzą o żużlu lat minionych otwierają się w jego głowie błyskawicznie. Naprawdę byłem pod wrażeniem jego pamięci, co było widać przy wyborze zdjęć. Kiedy zamówiliśmy zdjęcia z lat 70-tych z ligi anielskiej, to on tylko spojrzał na jedną fotografię i powiedział: - O! Mecz z Hull, 23 punkty wtedy zrobiłem!

Jak to się stało, że to pan napisał tę książkę? 

- Marek spędził dziesięć lat we Wrocławiu, więc zdążyliśmy się w tym czasie dobrze poznać. Pomysł pojawił się w głowie dlatego, że Marek jest ciekawą osobowością. Najpierw zwróciłem się do Marka i zapytałem, czy by reflektował. Marek wyraził zgodę jeszcze, gdy pomysł był w powijakach. Zwróciłem się wtedy do dwóch wydawnictw. Krakowskie wydawnictwo Sine Qua Non odpowiedziało mi, że są zainteresowani. Poprosili jednak o przesłanie szkicu rozdziałów plus dwa rozdziały na próbę, żeby mieć pewność czy to ma sens. Wykonaliśmy to razem z Markiem - ja go przepytałem i wszystko spisałem, a następnie wysłałem. Wydawnictwu bardzo się spodobało i podpisaliśmy kontrakt. Tak to się zaczęło.

Marek Cieślak niejednokrotnie zaznaczał, że nie jest pisarzem i sam swojej autobiografii nie stworzy. Trafiliście na siebie i efekt w postaci książki "Pół wieku na czarno" jest widoczny.

- Tak. Moją rolą - dziennikarza - jest to, by nie spieprzyć takiego potencjału, jaki Marek w sobie przechowuje. To jest tylko tyle i aż tyle. Musi trafić swój na swego. Marek potrafił w żołnierskich słowach bardzo fajnie wszystko opisać. On ma swój charakterystyczny styl i też zauważyłem, że jest zadowolony z tego, że ludzi mówią, że ta książka jest faktycznie napisana jego językiem, bo to jest bardzo ważne.

ZOBACZ WIDEO Euro 2016. Piotr Świerczewski ma nadzieję na rewanż (źródło: TVP)

Marek Cieślak wspomniał, że chciał ocenzurować przekleństwa. Pan postawił jednak na to, żeby język był taki, jakiego właśnie używa Marek.

- Zgadza się. Język jest też taki, jaki jest żużel. Często trzeba przekazywać komendy w krótkich, żołnierskich słowach. Swego czasu podczas Grand Prix w Pradze sędzia Marek Wojaczek przetrzymał na starcie Tomasza Golloba i on schodząc do parkingu mówił: - Pedał! Normalnie k**** polski pedał! Nie napiszemy przecież w stylu "Motyla noga! Sędzia Marek Wojaczek zrobił mnie w konia!" Faktycznie jeden z przyjaciół Marka odradzał mu, żeby te przekleństwa się tam znalazły, natomiast ja mówiłem: - Marek, to musi być szczere i prawdziwe. Taki jest żużel i tylko wtedy to ma sens. Poza tym w tej książce jest mnóstwo anegdot, których nie da się sprzedać bez słów, które rzeczywiście wtedy padły. Ostatecznie Marek dał się przekonać. Oczywiście nie chodzi o to, żeby z każdej strony te bluzgi wyskakiwały, bo wtedy to się robi tragikomiczne. Marek jest poważną postacią, która wciąż funkcjonuje w żużlu. On nie jest bajarzem, który sobie siedzi przy kominku i opowiada, co to nie on w życiu zrobił. Przekonałem Marka, że to wszystko ma być prawdziwe i z tego się cieszę. Szczerze mówiąc, gdybyśmy mieli ocenzurować te słowa, ja bym się na to nie pisał.

Dlaczego warto kupić tę książkę?

- Bo z dobrą książką jest trochę tak jak z kobietą - lubimy sobie popatrzeć na efektowne opakowanie, ale najważniejsze jest jednak wnętrze, czyli nie tylko okładka i mocny tytuł, ale treść. To właśnie na treści się skupiliśmy. Jest to kopalnia anegdot - coś dla kibiców starszych i młodszych. Pełen przekrój i żużel od kuchni.

A czuję pan satysfakcję z reakcji środowiska żużlowego na biografię Marka Cieślaka?

- Na pewno jest to bardzo miłe. Tych recenzji pojawia się sporo i faktycznie gdzieś przeczytałem, że jest to jedna z najlepszych książek biograficznych sportowych obok "Spalonego" Andrzeja Iwana i biografii Paula Mersona "Jak nie być profesjonalnym piłkarzem". Po cichu liczyliśmy, że książka spotka się z zainteresowaniem i będzie się sprzedawać. Pierwotnie liczyłem, że wyjdzie już jesienią zeszłego roku. Marek troszeczkę odroczył to w czasie, ponieważ w tym roku przypada 50 lat jego bytności w żużlu. I dobrze się stało, że wydaliśmy książkę w tym roku, bo to przecież piękna rocznica. Jak długo trwał proces tworzenia książki? Jak to wszystko wyglądało od kuchni?

- Pomysł zrodził się przed rokiem. Pracę nad książką rozpoczęliśmy w połowie kwietnia. Trwało to około dwóch miesięcy. Gdy rozpoczął się Drużynowy Puchar Świata to wtedy na jakiś czas sobie odpuściłem. Wszystko ze względu na sporą ilość imprez żużlowych. Marek miał głowę gdzieś indziej i ja też nie nalegałem. Poza tym wiedziałem, że zależy mu na tym, żeby ta książka wyszła w 2016 roku. Z uwagi na jego 50-lecie nie trzeba było się spieszyć. Z drugiej strony, niekiedy Marek nie był do końca przekonany co do publikacji książki. Na początku nie masz poczucia, że za jakiś czas książka ujrzy światło dzienne i wszyscy ją przeczytają. Im bliżej druku, tym człowiek bardziej się zastanawia co tam naopowiadał. Cieszę się, że Marek w trakcie pisania tej książki sam się nakręcał. On czuł, że coś warto dodać do danego rozdziału i czasami dzwonił do mnie i informował o tym. Często mnie pytał: - Jak tam żołnierzu, napisałeś już? Tak naprawdę książka powstała na telefon. Znamy się i mamy do siebie zaufanie, więc nie musieliśmy się spotykać. Marek na co dzień urzęduje w Jaskrowie pod Częstochową, a ja we Wrocławiu. Dzwoniłem i rozmawialiśmy godzinę, półtorej i tak w zasadzie powstawał rozdział. Później ja to wszystko spisywałem.

Czy miał pan momenty kryzysowe, gdy brakowało weny i były trudności z pisaniem?

- Podczas pisania byłem jeszcze szefem działu sportu w jednej z gazet. Tam praca jest od rana aż do uzyskania sukcesu, czyli często do późnej nocy. Dziennikarz żeby przeżyć musi się imać różnych rzeczy. Ja też nie lubię czegoś zostawiać w połowię, tylko muszę zrobić to od A do Z. Jak spisywałem jakiś rozdział, to siedziałem dwa dni - też od rana aż do uzyskania sukcesu. Nie miałem momentów kryzysowych. Marek naprawdę był przygotowany. Ustalaliśmy rozdziały i umawialiśmy się o czym będziemy rozmawiać danego dnia. Marek miał parę dni żeby ułożyć sobie wszystko w głowię. Dzięki temu mówił bardzo ciekawie. Czułem, że tworzymy coś fajnego i mieliśmy nadzieję, że to "chwyci".

A jak to jest ze spotkaniami, podczas których promujecie książkę? Wiem, że jedno odbyło się we Wrocławiu, a drugie w Warszawie tuż przed Grand Prix.

- Marek przed Grand Prix bardzo długo pozował do zdjęć. Niczym miś na Krupówkach. Pierwsze spotkanie Marek miał w dniu premiery w Częstochowie. Tam sprzedano wszystkie książki, które zostały przygotowane i padł wtedy rekord wydawnictwa. Marek miał już spotkania w Lesznie, Gorzowie, Zielonej Górze, Wrocławiu. Kolejne spotkania są w trakcie organizacji.

Jaki jest nakład?

- Premiera miała miejsce 13 kwietnia i nakład wyniósł 10 tys. egzemplarzy, a już dwa dni później wydawnictwo zdecydowało się na dodruk. To nie oznacza, że te 10 tys. książek od razu się sprzedało, natomiast rozeszło się po księgarniach. Chcę iść za ciosem. Już teraz jestem pytany o kolejne książki żużlowe. To nie jest hop siup, bo nie każdy jest Markiem Cieślakiem. Nie każdy tyle widział i tyle przeżył. Nie każdy ma też taki dar opowiadania anegdot i nie każdy jest tak szczery. Są też ludzie, którzy chcą poczekać do końca kariery.

Teraz ludzie zadają mnóstwo pytań. Jak się pan czuje "z tej drugiej strony"?

- Ja znam swoje miejsce w szeregu i to Marek jest gwiazdą. To on to wszystko przeżył. Na pewno rola dziennikarza jest niemała. Jak wspomniałem, rola jest taka, żeby nie spieprzyć tego potencjału. To jest tylko tyle i aż tyle. Czytanie pozytywnych recenzji jest bardzo miłe i budujące. Ludzie mówią mi, że to jest pierwsza taka książka o żużlu w takim stylu. Ja tak sobie wyobrażałem tę książkę.

Zdradzi pan szczegóły porozumienia z Markiem Cieślakiem jeśli chodzi o dochód ze sprzedaży? Umówiliście się na pół na pół?

- Myślę, że można zdradzić. Weszliśmy w spółkę pół na pół.

Czyli teraz czekamy na kolejną twoją książkę, której bohaterem będzie Sławomir Drabik. Będzie hit?

- Szczerze mówiąc, jeszcze ze Sławkiem o tym nie rozmawiałem, ale wiele lat temu myślałem o napisaniu książki właśnie z nim. Nie wiem jak z pamięcią Sławka, bo on robił różne rzeczy w życiu. Z racji jego kariery oraz syna Maksyma byłoby co opowiadać. Na pewno nie powstałoby to w trakcie sezonu, bo Sławek jest bardzo zaabsorbowany karierą syna. Być może w niedalekiej przyszłości coś zaczniemy działać w tym kierunku.

Rozmawiał Mateusz Kędzierski
Źródło artykułu: