Krzysztof Straszak: Wrocław a nie Dauha

Zdjęcie okładkowe artykułu:
zdjęcie autora artykułu

Nie żyjemy w Dausze czy innym Abu Zabi. Organizując imprezy tenisowe, wcale nie najwyższej rangi mamy prawo oczekiwać konkretnych wyników od własnych sportowców. Tenisistów się niestety jeszcze nie dorobiliśmy.

Gdy w zeszłym roku na turniej KGHM Dialog Polish Indoors zjechało do stolicy Dolnego Śląska aż dwunastu tenisistów reprezentujących setkę światowego rankingu, ktoś kto zasiadł na trybunach hali Orbita, mógł poczuć się jak światowiec. Oto uczestniczył w największym wtenczas wydarzeniu tenisowym w tej części świata, a większa rangą była tylko impreza z serii ATP Tour w Chile, czyli gdzieś tam za Oceanem.

W roku 2009 widz, który zajrzał na arenę głównie siatkarską, choć też koszykarską tudzież goszczącą również reprezentantów innych gier zespołowych, mógł poczuć się jakby przeniesiony do troszkę innego domu wystawowego. Mniejszego, gorzej wyposażonego - by nie powiedzieć - przeciętniackiego.

Zaprzyjaźniony kolega po piórze zapytany o swojego faworyta turnieju nie zdradził nazwiska, a skonstatował, że obserwując zmagania tenisistów od początku istnienia wrocławskiego challengera on, sam już człowiek w sile wieku, czuje, że z każdym rokiem jego szanse na zwycięstwo tam rosną.

Nie czarujmy, że odbywający się od dziewięciu lat turniej z serii ATP Challenger Series porwał samym poziomem jakiegokolwiek sympatyka "białego sportu". Żadna nagana nie powinna być jednak skierowana w stronę organizatora, bo cóż on może zrobić w obliczu starcia terminu z trzema turniejami ATP World Tour? Challenger i to nie taki normalny, bo z prestiżowego cyklu Tretorn SERIE+ winien ratować się w wypadku braku gwiazd, czy chociażby uczestników plasujących się jednak w tej umownej granicy 100 najlepszych zawodników, rodzimymi gwiazdkami. Te były, ale krótko.

Padali jak muchy

Sześciu synów polskiej ziemi stanęło do rywalizacji w pierwszej rundzie turnieju głównego. Wszyscy, jak jeden mąż, polegli na korcie zaimprowizowanym w hali Orbita. Marcin Gawron poszedł na pierwszy ogień i marnym pocieszeniem jest fakt, że dla swojego pogromcy, Francuza Rogera-Vasselina, 20-latek z Nowego Sącza wcale nie był najłatwiejszym rywalem. Michał Przysiężny niedługo potem przegrał, zszedł i wyszedł nie mając zamiaru na wyjaśnianie komukolwiek swoich popisów.

Najładniej już we Wrocławiu spisał się Dawid Olejniczak. Jako jedyny Polak awans do turnieju głównego sobie wywalczył, bo przeszedł dwie rundy eliminacyjne. Jako jedyny z miejsca w rankingu ATP natomiast, rzutem na taśmę dostał się do pierwszej rundy Łukasz Kubot, ale zmęczony podróżą z Australii, gdzie uzyskał deblowy półfinał wielkiego szlema, poległ w emocjonującym starciu z Czechem Vikiem, który dzięki temu mógł potem stać się małym bohaterem imprezy.

Osobnym tematem jest postać Artura Romanowskiego, chłopaka, który ponoć po ojcu odziedziczył moc w lewej ręce, walor dający mu jedyną przewagę nad rywalami. 21-latek chwalący sobie w Hiszpanii pracę z bratem Davida Ferrera, nie ma litości dla stojących po drugiej stronie siatki, nie schodząc pierwszym serwisem poniżej 205 km/h. W rankingu światowym plącze się w drugim tysiącu notowania, ale nachwalić się go nie mógł Amerykanin Warburg. - Nigdy nie widziałem kogoś z takim serwisem - mówił szczerze wstrząśnięty, ale ostatecznie zwycięski, człowiek z Sacramento, ochrzczony w Polsce przydomkiem "Wartburg", którego serce zdobyła też we Wrocławiu, choć bez wzajemności, jedna niebieskooka reporterka.

Nadzieja w polski tenis umarła, gdy z turnieju odpadł Jerzy Janowicz. Nastolatek pozostawił po sobie rekord prędkości serwisu, 228 km/h, a wyraźnie zmieszany Rumun Cruciat omal nie przepraszał za wyeliminowanie nadziei polskiego sportu. Cztery "dzikie karty" przyznane naszym tenisistom poszły się w tym momencie kisić.

Ratiwatana show

Nie możemy nazwać polskich wątków we wrocławskim challengerze mianem katastrofy, bo nikt nie umarł. Nawet ze śmiechu, choć było blisko gdy żarty stroili sobie na korcie bracia Ratiwatana i obserwujący ich zmagania krajan Udomchoke. Generalnie sympatyczni bliźniacy z Tajlandii, triumfatorzy turnieju deblowego byli bardziej zsynchronizowani niż tancerki, które wpadły na kort przed dekoracją finalistów i zwycięzców.

W meczach półfinałowych singla spotkali się we Wrocławiu: przeziębiony Beck z narzekającym od trzech lat na ból w kolanie Kudriawcewem, a także Vik ze skręconą kostką z ponad stukilogramowym Berrerem.

Po awarii tablicy z wynikami biedacy z pierwszego półfinału nie wiedzieli, że grają tie-breaka, choć mogła to wiedzieć jedyna na trybunach fanka Becka, którą okazała się bokserka-amatorka ze Słowacji. Uraz Vika okazał się natomiast blefem, a notowany w szóstej setce rankingu Czech wyczerpał swój zapas szczęścia i asów serwisowych w starciu z potężnym Niemcem, fanem VfB Stuttgart. Leworęczny Berrer wygrał wrocławski turniej na luzie, nie tracąc seta.

Fajnie jednak będzie przygotować się do dziesiątej rocznicy turnieju KGHM Polish Indoors. Rodzimy tenisista w Top100 nie zaszkodzi. Wtedy przynajmniej będziemy mieli jakąś tam pewność, że ktoś z tej czołowej setki na Wejherowską do Wrocławia dotrze.

Źródło artykułu:
Komentarze (0)