Pęknięta struna: Verdasco, odnalazłeś swoją drogę?

Zdjęcie okładkowe artykułu:
zdjęcie autora artykułu

Czy jeszcze kilka sezonów temu ktoś był w stanie powiedzieć, że ten dwudziestosiedmioletni dziś madrytczyk będzie w stanie przebić się do ścisłej czołówki światowego tenisa? Czy ktoś zaryzykowałby stwierdzeniem, że stoczy niesamowity bój w półfinale Wielkiego Szlema i o mały włos nie pokona Nadala, z którym dotąd przegrał wszystkie jedenaście spotkań? Jak to się stało, że Fernando Verdasco tak niespodziewanie potrafił przełamać słabości i walczyć z numerem jeden światowego rankingu jak równy z równym?

W tym artykule dowiesz się o:

Do pewnego momentu kariery Fernando na korcie stawiał jedynie na swoje umiejętności fizyczne. Jednak czymże jest bieganie od prawej strony kortu do lewej, jeżeli głowa znajduje się w chmurach? Niejednokrotnie zastanawiałam się, czy Hiszpan traktuję grę w tenisa poważnie, czy jest to dla niego tylko zabawa. Udział w rozbieranych sesjach zdjęciowych, chodzenie na różnorakie imprezy, czy dumanie na korcie o ciągle nowych dziewczynach. To nie było kluczem do sukcesu.

Przełom nastąpił w połowie roku 2008. Wierzyłam, że taki moment w końcu nadejdzie i doczekałam się. IV runda Wimbledonu, przegrana po rewelacyjnym, mrożącym krew w żyłach boju z Mario Ančiciem, poprzedzona finałem w Nottingham, gdzie sukces był równie blisko (uległ Ivo Karloviciowi dopiero w zaciętym tie breaku decydującego seta). Następnie półfinał na kortach ziemnych w Båstad i wreszcie Umag.

Pierwsze zwycięstwo w turnieju ATP od 2004 roku, kiedy w finale w Walencji pokonał Alberta Montañésa. Punkt zwrotny? W jakimś stopniu na pewno, jednak według mnie jego kariera zmieniła bieg po finale Pucharu Davisa w Argentynie (2008). Wszyscy uważali, że drużyna Hiszpanii bez Nadala będzie bez szans. Czytając, że Fernando chce po tym finale być zapamiętany jako bohater Hiszpanii, uśmiechnęłam się pod nosem. Śledząc jego przemianę, wierzyłam, że będzie to możliwe.

Najpierw bardzo dobry mecz w deblu z Feliciano Lópezem, który dał tenisistom z Półwyspu Iberyjskiego prowadzenie po dwóch dniach. Początkowo w ostatnim dniu walczyć miał David Ferrer, jednak kapitan zdecydował się postawić na madrytczyka. Komentarze do jego decyzji były różne. Niektórzy twierdzili, że w tym momencie hiszpańska "Armada" jest wręcz skazana na porażkę, inni, podobnie jak ja, byli wręcz przekonali, że to najlepsza decyzja, jaką mógł podjąć szkoleniowiec. Wyszło rewelacyjnie – po długim, pięciosetowym boju, Hiszpanie mogli świętować, a ja z uśmiechem na ustach powiedzieć, że wiedziałam, że to się tak skończy.

Dalej było już tylko lepiej. Zima spędzona na treningach w Las Vegas z Darrenem Cahillem i Gilem Reyesem – współpracownikami Andre Agassiego – szybko dała zaskakująco dobre efekty. Początek roku 2009 był dla Fernando jednym z najlepszych fragmentów w całej jego karierze. W Brisbane doszedł do finału turnieju singlowego, a w parze z Mischą Zverevem zwyciężyli, w ostatnim meczu pokonując Tsongę i Gicquela. Jaki był Australian Open przypominać nikomu nie trzeba. Trzy szybkie i przyjemne zwycięstwa na początek, następnie zacięte potyczki z Murrayem oraz Tsongą i mecz przeciwko Nadalowi, który z dumą będę opowiadać swoim dzieciom.

Jedyna rzecz, która wtedy mnie zawiodła, to ostatni punkt spotkania. Uważam, że takie widowisko nie powinno być zakończone podwójnym błędem serwisowym. W dalszych fazach sezonu madrytczyk radził sobie równie dobrze: wziął udział w Masters i stoczył zacięte boje z del Potro i Murrayem. Rok zakończony kolejnym zwycięstwem Pucharu Davisa, był pierwszym, niemal całkowicie spędzonym w pierwszej dziesiątce rankingu.

Sezon 2010, może nieco słabszy, jednak nadal z sukcesami. Zwycięstwa w San Jose i Barcelonie, a także rewelacyjny turniej w Monte Carlo, gdzie uległ dopiero niezmordowanemu na mączce Nadalowi. Niestety, świetny występ na kortach ziemnych został przyćmiony przez rozczarowujące wyniki w końcówce roku, które zamknęły mu drogę do drugiego z rzędu występu w Londynie.

Początek tego roku znów "w kratkę": słaba gra w Brisbane, zadowalający występ w Australii, bardzo dobre spotkania w San Jose, a także porażki w I rundach w Memphis i Acapulco.

Co będzie dalej? Tego nie wie nikt. Tenis jest sportem, w którym możliwe jest wszystko, jednak w takich momentach, w których najmniej się tego spodziewamy. Czy Nando będzie w stanie wygrać turniej wielkoszlemowy? Wierzyć będę zawsze, w końcu nadzieja umiera ostatnia, co sam Verdasco udowodnił przeciwko Ferrerowi (IV runda US Open 2010) oraz Tipsareviciowi (II runda Australian Open 2011), kiedy potrafił wrócić od stanu 0-2 w setach, uciec z opresji w kolejnych i w cudowny sposób obronić piłki meczowe.

Może nastąpi kolejny przełom, dzięki któremu Hiszpan stanie się jeszcze lepszym zawodnikiem? Największym kłopotem mogą się jednak okazać problemy fizyczne: nieustanne problemy z kostką oraz śródstopiem. Nie jestem przekonana, czy będzie w stanie wytrzymać dwutygodniowy maraton co najmniej trzysetowych spotkań. Czas pokaże, oby tenis po raz kolejny zaskoczył mnie pozytywnie.

Źródło artykułu:
Komentarze (0)