Tenis nadwiślański: Tak, możemy być w światowej elicie

Zdjęcie okładkowe artykułu:
zdjęcie autora artykułu

Na co dzień możemy tego nie dostrzegać, przyzwyczajać się do singlowych zwycięstw Agnieszki Radwańskiej i tych deblowych autorstwa mężczyzn, ale coraz bardziej jasne staje się, że polski tenis wchodzi na najwyższy światowy poziom.

W kończących sezon mistrzostwach WTA może zagrać Radwańska, a w turnieju finałowym cyklu ATP World Tour trzech naszych specjalistów w grze podwójnej: Łukasz Kubot, Marcin Matkowski i Mariusz Fyrstenberg. Czy myśleliśmy o czymś takim realnie parę lat temu?

Czworo Polaków w końcoworocznych imprezach skupiających absolutną elitę? Polacy w elicie zarówno kobiecej, jak i męskiej? Przecież Jadwiga Jędrzejowska sama dawała twarz naszemu białemu sportowi, a dziesięciolecia potem to samo miało miejsce w przypadku Wojciecha Fibaka. Teraz jest grupa: mocna czwórka kwalifikująca się do przybicia na niej znaku jakości.

Gdy w 2006 roku Matkowski i Fyrstenberg po 30 latach przywrócili polskie nazwisko w rozgrywkach finałowych ATP, gdzie wstęp ma tylko ośmiu najlepszych tenisistów i osiem najlepszych par sezonu, też trudno było myśleć o tym, że w krótkim okresie czasu dorobimy się kolejnych kandydatów do wyjazdu na starcia wewnątrz elity.

Isia Radwańska miała w sezonie 2006 17 lat i czwartą rundę Wimbledonu za sobą. W finale juniorskiego turnieju na londyńskiej trawie wystąpił Marcin Gawron, któremu nie wyszła próba zostania numerem jeden w kraju. We wrześniu Kubot, i wtedy i teraz pierwsza rakieta kraju, doszedł do trzeciej rundy US Open. To był sezon nadziei, która przekuwa się w niezwykle pozytywnie ukształtowaną rzeczywistość trzy lata potem.

Bo dziś, na kilka tygodni przed mistrzostwami WTA w Dausze i na półtora miesiąca przed finałem cyklu ATP w Londynie, Polska legitymuje się jedenastą singlistką świata oraz szóstą i dziewiątą męską parą deblową świata. W Katarze i na arenie O2 w angielskiej stolicy możemy mieć więcej przedstawicieli niż Francuzi i Hiszpanie. Czy to logiczne?

Wyobraźmy sobie, że związek w Warszawie ma tyle funduszy co Królewska Hiszpańska Federacja Tenisa (RFFT) albo Francuska Federacja Tenisa (FFT). Wyobraźmy sobie, że w Polsce odbywa się sto zawodowych turniejów, a młodzi zawodnicy mają idealne warunki do treningu i możliwość wyboru między ulubionymi nawierzchniami twardymi, tudzież brani są pod całkowitą opiekę centrali.

Po zejściu na ziemię przywołujemy sobie obrazy z lat 90-tych: 1) papa Radwański wraca do Krakowa z podróży za chlebem, wyprzedaje pamiątki i w rodzinnym mieście na zapomnianych kortach, pod formalnym szyldem Górnika Wieliczka, wychowuje na zawodowe tenisistki córki; 2) Matkowski wyjeżdża w poszukiwaniu lepszych warunków rozwoju do Stanów Zjednoczonych, w czym wyjątkiem się nie stanie, ale z ów polskich emigrantów osiągnie największe sukcesy.

Doceniajmy sukcesy naszych zawodniczek i zawodników. Polka (Karolina Kosińska) ostatni raz wygrała domowy turniej rangi nie-satelickiej (powiedzmy, że takiej przyzwoitej) w 2004 roku. W tym roku Sandra Zaniewska wystąpiła w deblowym finale Australian Open, ale po erze sióstr Radwańskich, Gawronie, Grzegorzu Panfilu i Jerzym Janowiczu (wszyscy z roczników 1988-90) możemy długo poczekać nawet na juniorskie osiągnięcia biało-czerwonych.

Źródło artykułu: