Zmienił skoki nie do poznania. Misja Waltera Hofera dobiega końca

Zdjęcie okładkowe artykułu: Getty Images / Dennis Grombkowski / Bongarts / Na zdjęciu: Walter Hofer
Getty Images / Dennis Grombkowski / Bongarts / Na zdjęciu: Walter Hofer
zdjęcie autora artykułu

Bywał oskarżany o pomaganie rodakom i nieraz wkurzał najlepszych, w tym Adama Małysza, ale zrewolucjonizował skoki narciarskie. Walter Hofer zapowiedział swoje odejście z funkcji dyrektora PŚ. Austriak na przestrzeni lat pomógł w rozwoju dyscypliny.

W tym artykule dowiesz się o:

Polscy kibice poznali go w momencie, gdy pierwsze sukcesy na skoczniach zaczął osiągać Adam Małysz. Jednak niewielu z nich ma świadomość, że Walter Hofer na stanowisku dyrektora Pucharu Świata w skokach narciarskich znalazł się już w 1992 roku. Austriak stanął przed nie lada wyzwaniem, bo z dyscypliny niszowej, zdaniem wielu nietelewizyjnej, zrobił ciekawy produkt, który ciągle się rozwija i jest sprzedawany do wielu krajów na świecie.

- W 1992 roku zaczęliśmy całkowicie zmieniać skoki narciarskie. Przeprowadziliśmy analizę i zdaliśmy sobie sprawę, że nie docieramy do masowych odbiorców. Każdy turniej, czy to były loty narciarskie, czy mistrzostwa świata, czy Puchar Świata, czy igrzyska olimpijskie, odbywał się według innych wytycznych i zasad. To wszystko było zagmatwane i tworzyło opinię marginalnego sportu - wspomina po latach Hofer na łamach "Badische Zeitung", w którym podsumował swoją działalność w PŚ.

Hofer nie wziął się znikąd

Austriak nie był postacią anonimową w skokach. Zanim zaczął pracę dla FIS, w latach 80. związany był z austriacką i niemiecką reprezentacją. Początkowo był tam fizjoterapeutą, później awansował do roli koordynatora. To pomogło mu się wykazać. Miał wiele śmiałych koncepcji, ale początki bywają trudne, o czym sam się kilkukrotnie przekonał.

- Chcieliśmy uczynić skoki rozpoznawalną marką. To w latach 90. wybraliśmy obecny format turnieju z 50 zawodnikami w pierwszej serii i 30 w drugiej. W Hinterzarten podczas Letniego Grand Prix przetestowaliśmy też system KO. Dziś mogę dziękować Bogu, że zrobiliśmy to wcześniej, bo mielibyśmy kłopot. Początkowo chcieliśmy rywalizacji, w której przegrany odpada. I już podczas pierwszych zawodów w Oberhofie zdarzyło się tak, że dwóch najlepszych skoczków musiało mierzyć się ze sobą. Jeden z nich został wyeliminowany. Wiedzieliśmy, że to nie spodoba się publiczności. I wtedy wpadliśmy na pomysł z lucky-loserem, czyli szczęśliwym przegranym - dodaje Austriak.

ZOBACZ WIDEO Giba zdziwiony dyspozycją Polaków. "Od początku uważałem wiele decyzji Heynena za błędy"

Początki pracy Hofera to też ciągłe protesty ze strony trenerów i zawodników, którym nie podobały się nowe rozwiązania. Niektóre z nich wprowadzano z myślą o bezpieczeństwie skoczków. - Bywały sytuacje, że zawodnicy rywalizowali w ekstremalnych warunkach. Dochodziło do poważnych wypadków. Niektóre przepisy wprowadzaliśmy wbrew woli skoczków i trenerów. Pamiętam, że był nawet taki turniej, w którym musieliśmy zdyskwalifikować 16 skoczków - zdradza dyrektor PŚ.

Trzy etapy w życiu Austriaka

Hofer swoją działalność w skokach dzieli na trzy etapy. Pierwszy to okres pracy z kadrą w Austrii i Niemczech. Trwał on do 1992 roku. Drugi to rozpoczęcie przygody z FIS, kiedy to wzięto sobie za cel poprawę bezpieczeństwa i ujednolicenie przepisów. Gdy to udało się zrealizować, rozpoczął się trzeci etap. Jego początki to rok 2000 i poświęcenie większej uwagi tematom aerodynamiki.

Austriak miał bowiem świadomość, że trzeba wyrównać szanse skoczków poprzez odpowiednią regulację rozmiarów strojów i nart. Nakreślił pięcioletni plan, w trakcie którego stopniowo ograniczał wolną amerykankę.

- Wcześniej było tak, że kombinezon mógł być dowolnej grubości, jego wielkość też nie była określona, skoczkowie mieli swobodę w wyborze materiałów. Musieliśmy ograniczyć to wszystko, bo sportowcy wykazywali się niezwykłą innowacją. Gdy ograniczyliśmy rozmiary strojów, to zaczęli kombinować z wagą. Wtedy musieliśmy wprowadzić reguły oparte o wskaźnik BMI - informuje Hofer.

BMI zaczął łączyć wagę sportowca z jego wzrostem. Jeśli wskaźnik spada poniżej określonej wartości, ma to określone konsekwencje dla skoczka, który musi zacząć korzystać z krótszych nart. Przez to ma mniejsze szanse na oddanie długiego skoku.

- Nasze założenie było takie, by ten sport stał się bardziej sprawiedliwy. Dlatego kolejną nowinką były bonifikaty za wiatr i belkę startową. To pozwoliło lepiej kontrolować przebieg zawodów. Warunki na skoczni mogą się zmieniać, a skoczkowie otrzymują za to rekompensatę - stwierdza Austriak.

Nieraz podpadł zawodnikom

Hofer przez wiele lat pracy na stanowisku dyrektora PŚ zapracował sobie na miano autorytetu wśród skoczków. Na przestrzeni lat nie brakowało jednak decyzji, które mocno wkurzały zawodników. Względem Austriaka wysnuwano zarzuty, że wspiera swoich rodaków, że pozwala im latać w bardziej korzystnych warunkach. Kilkukrotnie pokrzywdzeni byli Adam Małysz czy Kamil Stoch, którzy otrzymali zielone światło mimo fatalnych warunków na skoczni.

- O mało nie dostałem zawału w powietrzu, cieszę się, że w ogóle wylądowałem i że mi się nic nie stało - mówił portalowi skijumping.pl w 2007 roku po fatalnym konkursie w Oslo Małysz, kiedy to kazano mu skakać w trudnych warunkach. W tym samym konkursie, przy podobnym wietrze, Janne Ahonen kilkukrotnie proszony był o zejście z belki.

Hofer zrobił wiele dobrego dla skoków. Wprowadzenie przelicznika za wiatr i belkę startową z pewnością pomogło transmisjom telewizyjnym, bo zmiana belki nie wymusza już konieczności powtarzania skoków wszystkich zawodników. Austriak odszedł jednak od zasady, która przyświecała mu na początku pracy w FIS. System bonifikat obowiązuje od kilku lat, a i tak jest niezrozumiały dla wielu kibiców. Nie potrafią oni zrozumieć dlaczego jednemu skoczkowi dopisuje się kilka punktów, podczas gdy kolejnemu po chwili odejmuje się.

Należy jednak pamiętać w jakich realiach przyszło pracować Hoferowi. Zawody PŚ najprawdopodobniej nigdy nie będą odbywać się w jednostajnych warunkach. Kibice nadal muszą być przygotowani na to, że niekiedy serię skoków trzeba będzie opóźnić, a czasem nawet odwołać. Jednym z dokonań Austriaka jest to, że obecnie i tak rzadziej dochodzi do tego typu sytuacji.

Kto po Hoferze?

Hofer już zapowiedział, że sezon 2019/2020 będzie jego ostatnim na stanowisku dyrektora PŚ. Tym samym środowisko ma kilkanaście miesięcy, by przygotować się na jego odejście i znaleźć następcę. Bez wątpienia giełda nazwisk ruszy bardzo szybko.

Być może to szansa dla Polaków, którzy z powodzeniem organizują turnieje PŚ w Zakopanem i Wiśle. Sukcesy Kamila Stocha, ostatnie dobre wyniki drużyny Stefana Horngachera, powodują, że mamy naprawdę mocne atuty. Wyobraźmy sobie chociażby Adama Małysza w roli dyrektora PŚ. Byłby nie tylko świetnym ambasadorem skoków, ale też gwarantował powiew świeżości w cyklu PŚ. Zresztą, takie rozwiązanie proponował już w 2011 roku na łamach "Newsweeka" Tomasz Zimoch.

- Byłby idealnym dyrektorem Pucharu Świata w skokach narciarskich. Świetnie rozumie skoczków, jest wielką postacią, człowiekiem w tym środowisku bardzo lubianym - argumentował wówczas Zimoch.

Wcześniej szansę wykazania się otrzyma Hofer. Austriak nie ukrywa, że ma jeszcze kilka zadań do zrealizowania. - Jeśli chodzi o przepisy, technologię czy formułę turniejów, wielkie rzeczy się już wydarzyły. Teraz skoki muszą docierać do nowych miejsc. Nadal mamy kraje, w których jest to niszowy sport. W samej Europie Wschodniej mamy 20 państw. Od Estonii po Kazachstan. Tam też można organizować zawody. Musimy tam wszędzie budować obiekty, tworzyć konkursy. Musimy też pamiętać o kobietach, one też mają prawo skakać i na to musimy zwracać uwagę - podsumowuje Hofer.

Jedno jest pewne. Ktokolwiek zostanie następcą Hofera, będzie miał znacznie łatwiejsze zadanie niż obecny dyrektor w roku 1992. Austriak, będąc już na sportowej emeryturze, z satysfakcją będzie mógł podziwiać dzieło, które w większości sam stworzył.

Źródło artykułu: