Wicemistrz świata zaskoczył. "Czy ja coś straciłem przez tę walkę?!"

- Wiele osób negatywnie odebrało mój udział w gali MMA. Ale młodym ludziom spodobała się ta decyzja - zaznacza Piotr Lisek. I obiecuje, że przed igrzyskami olimpijskimi nie zobaczymy go w oktagonie.

Dawid Góra
Dawid Góra
Piotr Lisek Getty Images / RvS.Media/Robert Hradil / Contributor / Na zdjęciu: Piotr Lisek
Rekordzista Polski, multimedalista imprez międzynarodowych, wicemistrz świata. Mimo gigantycznych osiągnięć w świecie lekkoatletyki Piotr Lisek zdecydował się spróbować sił we freak fightach. Pod koniec września, podczas gali Fame MMA, znokautował niejakiego "Daro Lwa".

To nie koniec nowości w życiu sportowca. W październiku bowiem urodziło mu się drugie dziecko. Pawełek jest młodszy od swojej siostry Lilianki o cztery lata.

Obecnie Lisek przygotowuje się do startu na igrzyskach olimpijskich, które w przyszłym roku odbędą się w Paryżu. Reprezentant Polski celuje w podium.

Dawid Góra, WP SportoweFakty: Dziecko zmienia faceta?

Piotr Lisek, wicemistrz świata w skoku o tyczce: Myślę, że tak.

Jest pan teraz bardziej odpowiedzialny?

Moja żona zdaje sobie sprawę z tego, że jestem sportowcem i spora część obowiązków spada na nią. Ale przy tej okazji warto powiedzieć, że dużo się mówi o depresji poporodowej u kobiet, i słusznie, ale bardzo mało mówi się o tym, co czują ojcowie. Nie twierdzę, że miałem depresję, ale pierwsze zderzenie z małym człowiekiem jest trudne. Niesamowite i trudne zarazem.

Nie każdy mężczyzna wchodzi w tryb ojcowski. Niektórzy potrzebują czasu. Ja od początku byłem świadomym rodzicem, ale w pełni nazwać siebie tatą mógłbym chyba dopiero po dwóch latach od narodzin. Interakcja jest większa, przychodzi rozkwit miłości. Ale dopiero wtedy. Wcześniej można się borykać z trudami ojcostwa i nie każdy to bezproblemowo udźwignie.

Jednak to, co przychodzi później jest tak piękne, że polecam każdemu młodemu związkowi, aby budował pełną rodzinę. Rodzicielstwo to nie to, co widzimy w telewizji. To jest przygoda życia. Najlepsza.

Ale wspomniał pan o depresji. Zagrożenie tą chorobą było blisko?

Trudno powiedzieć. Mężczyzna po narodzinach dziecka schodzi na drugi plan. To nie jest łatwe. Poza tym w męskim gronie rzadziej się mówi o uczuciach, emocjach. Nie jest łatwo się przestawić. Ale depresja jest taką chorobą, która dotknie każdego.

Każdego? Pana też?

Myślę że tak. W mniejszym bądź większym stopniu na pewno mnie dosięgnie. Niektórzy może nawet nie zdają sobie z tego sprawy, nie każdy się z tym obnosi. Nie sztuką jest mieć depresję, ale sztuką sobie z nią poradzić.

Męski charakter musi dać zgodę na poszukanie pomocy.

Jestem w opozycji do psychologów. Mam grono znajomych zajmujących się psychologią, nie jestem wykształcony w tym kierunku - zdaję sobie sprawę z tego, że moja wiedza jest tylko ułamkiem tego, co wiedzą specjaliści, ale wychodzę z założenia, że fajnie jest poradzić sobie z problemami samemu. Natomiast, wiadomo, kiedy cierpienie nas przerasta, trzeba iść do lekarza. Jeśli ból zęba jest zbyt duży, idziemy do dentysty, a więc kiedy choruje umysł, trzeba iść do psychologa.

Ale pan by nie poszedł?

Nie wyobrażam sobie pracy z psychologiem. Nie jest w moim charakterze uzewnętrznianie się. Byłem kilka razy na kozetce, ale nie miałem nigdy terapii. Chyba że miałem, a nawet o tym nie wiem. Natomiast to nie mój świat i szybko zrezygnowałem.

Dobrze zdać sobie sprawę z tego, że psycholog czy psychiatra to normalni specjaliści, którzy są od tego, żeby pomagać. To że nie pasuje to mnie, nie oznacza, że ktoś inny na ich pomocy nie skorzysta. Po prostu ze swoimi demonami walczę samodzielnie.

Wcześniej użył pan określeń: "Obnoszenie się z depresją" i "opozycja względem psychologów".

Chodziło mi wyłącznie o to, że obecnie łatwo jest zrzucić swoje problemy na karb depresji i złego samopoczucia. Ludzie często nie patrzą na to, co powoduje ich problemy. A przecież my, sportowcy, jesteśmy bardzo narażeni na tego typu chorobę. Adrenalina skacze nam do niesłychanych poziomów, zderzamy się z rzeczywistością pełną presji, ryzyka. Często pracuję ze sportową młodzieżą i przekazuję, że sport jest piękny, ale wiąże się z trudnościami.

Mam nadzieję, że nie mówi im pan, żeby nie chodzili do psychologów.

Nie, ale moją wewnętrzną misją jest aktywizowanie młodzieży do ruchu. Nasze społeczeństwo jest zastane. Moja czteroletnia Lila była przewożona w łóżeczku biegowym od samego początku. Boli mnie, kiedy rodzice biegają, a starsze dzieci są przewożone obok nich w jeździku. Młodzież powinna więcej się ruszać. Za dużo czasu spędzają przed telefonem i komputerem. Sport, w rozsądnej dawce, to zdrowie!

A problemy? Kiedy idziesz do lasu i jesteś sam z naturą, nagle okazuje się, że ta prawdziwa wydaje inne dźwięki niż te puszczane w internecie. Cisza jest refleksyjna.

Przypomniał sobie pan już instrukcję obsługi dziecka?

Tak, bardzo szybko! Moja córa jest już względnie duża, ma cztery lata, i kiedy wziąłem do rąk Pawła, zauważyłem, jak jest lekki i kruchy. Te dwa lata dojrzewania do ojcostwa, o których wcześniej mówiłem, skracają się przy drugim dziecku. Zderzenie z rzeczywistością jest mniejsze, a pełna radość przychodzi szybciej.

Ale w przygotowaniach do igrzysk potomstwo chyba nie pomaga.

Nie jest łatwo, ale życie sportowca w ogóle nie jest łatwe. Staram się jednak swoją krótką karierę wykorzystać na maksa. Łapię złoty środek, zarówno ten w rodzinie, jak i sporcie. Trzeba sobie radzić. Wydaje mi się, że naprawdę dobrze nam to wychodzi. Sporo czasu przebywam poza domem, a treningi są ciężkie, wracam wykończony. W nocy muszę odsapnąć.

Natomiast w innych zawodach jest tak samo. Trudno logistycznie poukładać swoją pracę, kiedy ma się dwójkę dzieci.

Inni rodzice nie mają jednak ambicji zostania mistrzem świata.

To zależy od człowieka. Kiedy mamy pracę, w której spełniamy się zawodowo, chcemy coraz więcej i więcej. Tam też są wielkie ambicje. Łatwo stwierdzić, że sportowcy mają trudniej, ale ja na to tak nie patrzę. Zresztą taka świadomość daje mi siłę, bo wiem, że nie jestem sam ze swoimi trudami - każdy ambitny rodzic ma podobnie.

Przygotowuje się pan do startu na igrzyskach olimpijskich. Żeby zdobyć złoty medal trzeba będzie skoczyć zapewne 6,10 metra albo więcej. To dla pana oznaczałoby absolutny rekord życiowy.

Stać mnie na medal. Wiem, że konkurencja bardzo podniosła poziom i wynik 5,8 wydaje się niewiele warty. Jednak, kiedy prześledzimy World Athletics [organizacja zrzeszająca narodowe związki lekkoatletyczne - przyp. red.] to rezultat 5,8 jest naprawdę świetny. Armand Duplantis trochę zachwiał świadomość dotyczącą najlepszych wyników. Żeby wygrać, faktycznie trzeba skakać powyżej sześciu metrów, ale walka o drugie i trzecie miejsce jest otwarta. Jesteśmy w historycznym momencie - wielu zawodników osiągnęło naprawdę wysoki poziom.

Ale jestem wśród nich! Celuję w podium, szczególnie, że na igrzyskach byłem już czwarty i szósty. Apetyt rośnie w miarę jedzenia.

To będą ostatnie igrzyska w pańskiej karierze?

Obecnie wydaje mi się, że nie. Karierę chciałbym zakończyć po igrzyskach w Los Angeles. Jednak życie sportowe toczy się często inaczej niż byśmy tego chcieli. Zresztą w moim przypadku mieliśmy tego namiastkę w tym roku. Dlatego tym mocniej chcę podkreślić - jestem i nadal będę lekkoatletą.

Sam pan zaczął temat niestandardowego życia sportowego, więc muszę zapytać. Na litość boską, po co była panu walka w Fame MMA?!

Czy ja coś straciłem przez tę walkę?! Gro osób znających mnie bliżej wie, jaką mam naturę. Podejmuję się dziwnych wyzwań i w to mi graj. Nie lubię określania mojej walki "niesportową". Ja tam poszedłem, żeby się wyżyć, sprawdzić. Pcham się na głęboką wodę.

Może nic pan nie stracił, ale mógł stracić wiele, gdyby przydarzyła się kontuzja. Co by było, gdyby np. złamał pan rękę?

To i tak mielibyśmy rok do igrzysk. Nawet przy złamaniu miałbym czas na przygotowanie.

Ale taka kontuzja storpedowałaby okres przygotowawczy. Warto ryzykować, skoro jest pan wyczynowym sportowcem?

Poważne urazy w walkach się zdarzają, ale bardzo rzadko. Jestem sportowcem już naprawdę długo, zdobyłem dziesięć medali na międzynarodowych arenach i wiem, że podczas treningów też może mi się stać krzywda. Ćwiczenia tyczkarskie nie należą do bezpiecznych.

Nie wiedziałem, jak wyglądają walki MMA z bliska, a chciałem spróbować. Pan tego może nie rozumie i wiele osób odebrało to negatywnie. Natomiast młodym ludziom spodobała się moja decyzja, a ja wciąż uważam się za reprezentanta młodzieży.

Nie przeszkadzała panu otoczka freak fightów? Sport w swoim założeniu jest piękny dzięki wyrzeczeniom, olbrzymiej walce fair play o wyniki. We freak fightach chodzi natomiast o konflikty, kontrowersje i patologię - bo to się ogląda.

Nadal jestem sobą i wyznaję sportowe wartości, o których pan wspomniał. U mnie nic się nie zmienia. Nie mogę też brać odpowiedzialności za innych. Oczywiście, że to nie jest moje środowisko, a zachowania, o których pan mówi, przynajmniej niektóre, są mocno wyreżyserowane. Treningi przed walkami odbywają się jednak pod okiem prawdziwych profesjonalistów.

Freak fighty to jest taki nasz polski wrestling. Amerykanie się do niego przyzwyczaili. Mam nadzieję, że u nas to pójdzie bardziej w stronę humorystyczną i jednak sportową. Zresztą na pewno nie zobaczy mnie pan w oktagonie aż do igrzysk.

A potem? Będzie więcej walk?

Trudno powiedzieć, bo teraz w stu procentach skupiam się na lekkoatletyce. Do rozmów ws. MMA będę mógł wrócić po Paryżu. Ale to jest aktywność, która wpasowuje się w mój charakter, więc bardzo możliwe, że będę walczyć nadal.

Myślał pan o profesjonalnym podejściu do MMA? Może kiedyś zobaczymy pana podczas gal KSW.

Nie jestem w stanie przewidzieć tak odległej przyszłości. Na razie jestem kompletną "nogą" w MMA. Maciej Jewtuszko i Piotr Bagiński, moi trenerzy, często komentowali moje osiągnięcia nazywając mnie... kasztanem! O KSW na razie nie ma więc co myśleć. Ale jestem pewny, że pozostanę w sporcie, a to oznacza, że przede mną wiele możliwości. Również w tym zakresie. Marzenia zostają marzeniami. Teraz liczy się tylko lekkoatletyka.

Dawid Góra, WP SportoweFakty

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×