Drugie życie Karoliny Riemen-Żerebeckiej. "Pytałam siebie o sens życia"

- Wszystkie połączenia w moim mózgu przerwały się, tak jakby zostały przecięte gilotyną - mówi Karolina Riemen-Żerebecka. 1,5 roku temu lekarze nie dawali jej wielkich szans na wstanie z łóżka. W grudniu polska narciarka wygrała zawody Pucharu FIS.

Tomasz Skrzypczyński
Tomasz Skrzypczyński
Karolina Riemen-Żerebecka PAP/EPA / Grzegorz Momot / Na zdjęciu: Karolina Riemen-Żerebecka
17 marca 2017 roku Karolina Riemen-Żerebecka doznaje koszmarnego upadku na treningu przed mistrzostwami świata w Sierra Nevada. Tuż po wypadku, w oczekiwaniu na helikopter, jej serce przestaje pracować. Defibrylator, uderzenie, rytm przywrócony. 1,5 godziny czekania, wreszcie transport i fachowa opieka lekarzy. Ich diagnoza? Mówią rodzinie, by poszukali szpitala, w którym 29-latka mogłaby spędzić resztę życia. Pod respiratorem.

Wylew w pniu mózgu, trzy i pół centymetrowy wylew w lewej półkuli mózgu, blisko splotu nerwowego odpowiedzialnego za mowę, wzrok i prawe kończyny - górną i dolną. Ciało w połowie sparaliżowane, do tego bardzo poważny problem z okiem. Dlatego wprowadzono ją w stan śpiączki farmakologicznej. Wszystko razem brzmiało jak wyrok.

16 grudnia 2018 roku, zawody Pucharu FIS w skicrossie w szwedzkim Kaabdalis. Na najwyższym stopniu podium staje 30-latka z Zakopanego, która półtora roku wcześniej nie wiedziała, czy jeszcze kiedykolwiek stanie na nogi. Karolina Riemen-Żerebecka, która zdaje sobie sprawę, że cudem było to, że przeżyła sam upadek.

- Sukces w Szwecji napędza mnie do działania. To były moje drugie zawody w jakich startowałam od wypadku i super, że udało się wygrać - cieszy się w rozmowie z WP SportoweFakty. Nie ma oporów by rozmawiać o koszmarnych wydarzeniach sprzed kilkunastu miesięcy. Optymistka, która twierdzi, że nawet z tak traumatycznej sytuacji trzeba wyciągać pozytywne wnioski.

ZOBACZ WIDEO Kto sportowcem roku w Polsce? "Stoch zrobił tyle, że więcej się nie da. A może nie wygrać"

- Nic się nie dzieje bez powodu, to wszystko mnie umocniło. Nie uważam się za pechowca, jestem szczęściarą. Lekarze nie znali dotąd przypadku, żeby po takiej kontuzji głowy ktoś tak szybko doszedł do pełni sił i na dodatek wrócił do sportu. Mi się udało - przekonuje.

Samego wypadku nie pamięta. Przez wiele miesięcy ostatnim, co zarejestrowała, było siedzenie na wyciągu prowadzącym na start. - Teraz powoli przypomina mi się więcej, np. to, że wchodziłam do bramki startowej, ale tutaj już pamięć mi się kończy. Także wraca ona stopniowo, ale do pewnego momentu.

Niedługo po wypadku doszło u niej do zatrzymania pracy serca. Ona jednak nie nadaje temu faktowi wyjątkowej wagi. - To była pewnie krótka reanimacja, tylko jeden strzał i wszystko zaskoczyło. Przede wszystkim jednak doszło do urazu pnia mózgu, który był w bardzo złym stanie. Urazy były straszne, moje ciało było w połowie sparaliżowane, noga wróciła do minimalnej sprawności po tygodniu, ale ręka była nieczynna ponad miesiąc. Pierwszym ruchem było minimalne poruszenie kciukiem.

- Był poważny problem z okiem, naruszyłam nerw czaszkowy, który zawiaduje gałką oczną. To uraz bardzo trudny do rehabilitacji, ponieważ tak naprawdę nikt nie wie, czego się można spodziewać. Rehabilitacja była niezwykle żmudna i to ona mnie najbardziej przybijała - wspomina.

To nie były sceny jak z medycznych seriali. Nie było natychmiastowego powrotu do pełni życia. Po wybudzeniu ze śpiączki Riemen-Żerebecka bardzo długo dochodziła do świadomości. - O tym, że miałam tak poważny upadek zdałam sobie sprawę dopiero 1,5 miesiąca później. Gdy otworzyłam po raz pierwszy oczy po wybudzeniu ze śpiączki, to nie było odzyskiwanie świadomości. U mnie trwało to bardzo powoli. Mówiąc fachowo - doszło u mnie do rozszczepienia istoty białej od szarej. Wszystkie połączenia w mózgu przerwały się jak przecięte gilotyną. Dochodzenie do siebie było więc powolne. I tak jednak dużo szybsze, niż u innych.

Na szczęście Polka trafiła pod opiekę świetnych specjalistów w szpitalu w Granadzie. Miała świetną opiekę i bardzo dobre warunki. - Oni nie chcieli mnie wypuścić ze szpitala bez potwierdzenia, że w Polsce będę miała zapewnioną super opiekę. Zapewniano ich i nas, że taka będzie. Trafiłam jednak do placówki, gdzie było zupełnie inaczej. Wtedy też pojawił się pierwszy poważny moment zdołowania - wyznaje.

W kwietniu, dwa miesiące po wypadku, narciarka wróciła do Polski. I tak naprawdę dopiero wtedy dotarło do niej, jak poważny jest jej stan i przed jakim swoi wyzwaniem. Nas przekonuje, że miała wiele momentów, w którym wątpiła nie tylko w sens rehabilitacji, ale przede wszystkim w sens życia.

- Cały okres depresji trwał u mnie około pół roku. Pytałam samą siebie, czy i jak w ogóle będę funkcjonować. Odechciewało mi się wszystkiego, nie miałam siły, nie miałam już cierpliwości. Nie miałam już ochoty żyć. Przy życiu trzymały mnie małe postępy w rehabilitacji - opowiada i zaznacza, jak wielki wpływ na jej powrót do zdrowia miała jej rodzina, zwłaszcza mąż Tomasz. - Nie dałabym rady bez mojej rodziny. Oni byli ze mną cały czas, także w Granadzie. Podtrzymywali na duchu i odpędzali ode mnie złe myśli. Gdy miałam chwile załamania, cierpliwie tłumaczyli, że wrócę do zdrowia.

Tak też się stało. Zaledwie pięć miesięcy po dramacie w Sierra Nevada, Riemen-Żerebecka wróciła do treningów. - Przed powrotem nie miałam psychicznej blokady. Bałam się jedynie o moje ciało i jego zdolności motoryczne. Nie byłam pewna, czy uda mi się w ogóle zjechać po stoku, czy moje ciało będzie w stanie nadążyć.

- Pamiętam jednak jedną sytuację z treningu na lodowcu we Włoszech. Nagle mnie sparaliżowało i zaczęłam myśleć o wypadku. To był jedyny moment zawahania, zaczęłam się dusić, co było objawem strachu. Szybko jednak zareagował mój mąż, natychmiast wszystko wytłumaczył. Po tej rozmowie pojechałam na skocznię i udało się odbyć cały trening - wspomina.

To nie był jednak koniec trudnych momentów. Polka znalazła się wprawdzie w kadrze na igrzyska olimpijskie w Pjongczangu, jednak na kilka dni przed wylotem do Korei Południowej doznała kolejnego upadku. Tym razem mniej groźnego, ale jej kręgosłup ucierpiał na tyle, że konieczna była operacja. Marzenia o igrzyskach prysły.

- Brak wyjazdu do Pjongczangu zabolał mnie bardzo. To był mój taki cel w rehabilitacji. Pomyślałam sobie, że byłoby super pojechać na igrzyska, jednak to było wówczas bardzo abstrakcyjne, bo wtedy leżałam jeszcze nieruchomo w łóżku. Jednak z czasem ten cel zaczął się stawać coraz bardziej realny. Dlatego to, że uciekło mi to w ostatniej chwili, było tak trudne do zaakceptowania - zdradza narciarka.

Po raz kolejny postanowiła jednak wrócić i to na poważnie. Sukces w zawodach FIS w Szwecji udowodnił, że udało się. Nic dziwnego, że fani 29-latki przekonują, że jest dla niej inspiracją do walki ze swoimi problemami, których nikomu nie brakuje. Jak ona się z tym czuje?

- Nie wiem jak na to pytanie odpowiedzieć... Dla mnie jest to naturalna reakcja, żeby wstać i walczyć. Cieszę się bardzo, że mogę być dla kogoś inspiracją i że jestem w stanie kogokolwiek zmotywować, to wspaniałe uczucie. Naprawdę jednak trudno mi się do tego odnieść - zawiesza głos zmieszana zawodniczka, przed którą ambitne cele.

- Przygotowuję się do mistrzostw świata, które w lutym odbędą się w Kanadzie. Do imprezy będę startować jeszcze w zawodach niższej rangi, gdzie po prostu łatwiej poprawić błędy. Po MŚ liczę, że będzie to już Puchar Świata. A tak poza tym, to po prostu, chcę być lepsza. I to lepsza niż przed wypadkiem - zapowiada.

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×