Wakacje 2020. Do trzech razy śmierć

Jezioro ludzkich ciał. Wcześniej wszechogarniająca biel i deszcz padający od dołu. Twórcom thrillerów mogłoby zabraknąć wyobraźni, by nakręcić to, co działo się na polskich wodach w ostatnich 20 latach.

Dawid Góra
Dawid Góra
zniszczony jacht w porcie w Giżycku, po nawałnicy, która 21 bm przeszła nad województwem warmińsko-mazurskim PAP / Paweł Supernak / Na zdjęciu: zniszczony jacht w porcie w Giżycku, po nawałnicy, która 21 bm. przeszła nad województwem warmińsko-mazurskim
Artykuł z cyklu "Bezpieczne wakacje". 21 sierpnia 2007 roku. Wczesne popołudnie. Upał, 33 stopnie. Na mazurskich jeziorach setki łódek. Mimo temperatury na niebo wpływają coraz cięższe chmury. Wydaje się, że są niżej niż zwykle.

Krople deszczu jak tykanie zegara. Nic nadzwyczajnego. Setki załóg decydują o pozostaniu na wodzie. Mimo że z minuty na minutę deszcz robi się coraz gęstszy. Krople uderzają o pokład w rytmie sekundnika. Temperatura obniża się o kilka stopni. I wciąż spada.

Radosław Wiśniewski, wtedy 27-latek z Mazurskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego ma dzień wolny od pracy. Zdejmuje ubranie po przyjściu do domu z zakupów. Podchodzi do lodówki. Nagle dźwięk telefonu. Odbiera. "Chodź do roboty. Idzie burza. Nie wiemy gdzie, ale dzisiaj na pewno gdzieś walnie. Trzeba ostrzec ludzi. Zbieram ekipę".

Biały szkwał

Godzina 14.27. Wichura zrywa się nagle. Łódki balansują na falach nierównomiernie. Ulewa. Ale deszcz pada jakoś inaczej - od dołu. Wydobywa się z wody. Prąd powietrza wydziera krople z jeziora.

Woda zasłania widok. Mleczna biel jest wszędzie, jakby człowiek stracił wzrok.

Łódki poddają się wichurze niemal bez żadnego oporu. Za późno na jakiekolwiek decyzje.

Głuche uderzenia ciał. O pokład, o wodę, o brzeg. Ból.

Wszystko trwa ledwie 15 minut. Potem zimna cisza.

Na miejsce dociera Radek. On i inni ratownicy od kilku minut są na jeziorach i z wielu stron ostrzegają załogi przed możliwym załamaniem pogody. Jednak białego szkwału nie spodziewali się nawet oni.

Łódka Radka zbliża się do kolejnych przewróconych jachtów. Coraz wyraźniej widać ciała. Część osób ratuje się przed utonięciem, inni próbują znaleźć fragmenty jachtów, aby bezpiecznie dobić do brzegu. Wśród nich dryfujące zwłoki.

- Wyciągaliśmy ludzi na naszą jednostkę. Wszystkich po kolei. Również ciała. W ciągu pierwszych 20 minut wyjęliśmy z wody prawie sto osób. Podejmowaliśmy czynności reanimacyjne, które zresztą na początku przyniosły skutki. Dopiero potem się okazywało, że niedotlenienie ofiar było zbyt duże i pacjenci umierali w szpitalach - wspomina Wiśniewski.

Ratownik nigdy wcześniej nie czuł takiego poziomu adrenaliny. Najbardziej boli go jednak ludzka niefrasobliwość. Kilkakrotnie powtarza, że tragedii można było uniknąć. Wystarczyło przyjrzeć się niebu, które stosunkowo wcześnie ostrzegało o nadchodzącym kataklizmie.

Radek wraca do domu późną nocą. Nie patrzy na zegarek. Leży na łóżku, ale umysł się buntuje. Nie ma mowy o śnie. A na drugi dzień znowu robota. Zostało jeszcze kilka zaginionych osób. Poza tym ktoś musi posprzątać bajzel na jeziorach. Z całej nocy udało mu się urwać jakieś półtorej godziny.

21 sierpnia na Mazurach wiatr wywrócił ponad 60 łódek. 15 zatonęło.

W białym szkwale zginęło 12 osób.
Znicze upamiętniające ofiary białego szkwału wypuszczono na wodę podczas żeglarskich zaduszek w Mikołajkach / fot. Monika Kaczyńska/PAP Znicze upamiętniające ofiary białego szkwału wypuszczono na wodę podczas żeglarskich zaduszek w Mikołajkach / fot. Monika Kaczyńska/PAP
Dzieci pod kontrolą

- Wybierając się na wakacje, turyści często zapominają spakować rozumu. Niestety dotyczy to także rodziców. Według polskiego prawa, dziecko w wieku do siedmiu lat musi być pod opieką osoby pełnoletniej. Tymczasem rodzice o tym zapominają. Wyluzowują się tak, że żywiołowe pociechy znikają im z oczu. Do tego alkohol, telefony. Potem taki ojciec czy matka biegną do nas i zdziwieni alarmują, że ich dziecko się zgubiło. Finał często jest tragiczny - tłumaczy Wiśniewski.

Ma 40 lat, żonę. Nie ma dzieci. A mimo tego w turystach najbardziej go irytuje niebranie odpowiedzialności za swoje pociechy.

- Niedawno w Giżycku pan się zarzekał, że miał dziecko cały czas pod kontrolą. Zaczęliśmy poszukiwania, w akcję włączyli się strażacy. Znaleźliśmy syna tego mężczyzny w odległości... 10 metrów od niego - załamuje ręce Wiśniewski.

Zdarzają się też sytuacje, których nie sposób uniknąć. W 2015 r. latem na pomoście w giżyckim porcie rodzice prowadzili córkę na smyczy dla dzieci. Nie mogła daleko odejść, a już na pewno nie bez ich wiedzy. Ojciec puścił smycz dosłownie na parę sekund. Córka poczuła swobodę. Po chwili była już w wodzie.

- Nagle krzyk, lament. Rodzice zaczęli szukać córki na własną rękę, co jest pierwszym błędem w tego typu sytuacjach, bo wydłuża czas naszej interwencji. Potem ratownicy szukali dziewczynki na lądzie i w wodzie. Po 15 minutach znaleźliśmy ją pod pomostem. Tragedii rodziców nie da się opisać. A przecież poza stratą dochodzą też wyrzuty sumienia i przesłuchania przez policję, która musi prowadzić dochodzenie. Koszmar - tłumaczy ratownik.

Cierpią także sami WOPR-owcy. Wyrzuty sumienia, myśli o tym, czy cała akcja przebiegła jak należy, potrafią mieszać w głowie przez długie tygodnie. W Giżycku w takich sytuacjach pomaga psycholog.

Wiśniewski tłumaczy, że czasem łatwiej rozmawia się ze specjalistą niż z kumplem: - I tak każdy przeżywa to po swojemu, czasem przydaje się męska rozmowa. Jednak obecność osoby, która patrzy na całość z dystansem, zawsze przynosi najlepszy efekt.

Uporczywe myśli

2014 rok, lato. Zalew w Kryspinowie obok Krakowa. Mężczyzna pedałuje na rowerku wodnym z żoną, dwoma córkami i synem. Chce się ochłodzić. Wyskakuje. Po chwili znika pod powierzchnią spokojnej tego dnia wody. Rodzina czeka, ale na próżno.

Dyspozytor Centrum Powiadamiania Ratunkowego odbiera telefon od przerażonej kobiety. Po zebraniu wywiadu dzwoni na 984.

Artur Lechowicz podnosi telefon. Czwarty, może szósty raz od kiedy został ratownikiem. Ma 18 lat i nużące, irracjonalne przekonanie, że dziś stanie się coś niedobrego.

- WOPR Kraków, słucham.

- Mężczyzna, wiek - 52 lata, wyskoczył z rowerka jakieś 10 minut temu na zalewie w Kryspinowie. Numer do żony, pani Barbary, 601... Rejon plaży przy studni.

Ratownicy są na miejscu po 12 minutach, co jest doskonałym wynikiem. Przez 40 minut szukają mężczyzny. Schodzą na głębokość czterech metrów. Na więcej nie pozwala ciśnienie i brak butli z tlenem. Przyjeżdżają strażacy z nurkami. Obszar jest stosunkowo nieduży, więc szybko znajdują mężczyznę. Mija ok. godzina od zaginięcia. Ratownicy wyciągają mężczyznę na powierzchnię.

Artur zaczyna resuscytację. To pierwsza akcja w jego krótkiej karierze, która może się nie powieść. Drżenie rąk, szybki oddech, zmęczenie. Mimo tego reanimacja przebiega prawidłowo. Nagle czuje czyjąś rękę na ramieniu. Kolega odciąga go od ratowanego. Zdezorientowany słyszy tylko: "Odsapnij. Odpocznij. Usiądź tam dalej.".

- Do dziś pamiętam krzyk zza pleców. Córki i syn byli w wieku kilkunastu lat. Na wszystko patrzyli przerażeni. Żona wykrzykiwała: "Dlaczego akurat jego to spotkało?!" - opowiada Lechowicz.

Mężczyzny nie udało się uratować. Jak się później okazało, przed wskoczeniem do wody, pił alkohol.

Artur po przyjeździe do domu nie może zasnąć. Uporczywe myśli, pytania. Sen wreszcie przychodzi, ale tylko na kilkanaście minut. I tak przez całą noc.

- Nawet, kiedy wszystko zrobiło się tak, jak należało, w głowie dudnią wątpliwości. Wyrzutów sumienia nie ma, ale jest niekończący się stres i myśli, co mogło się zrobić lepiej. W większości przypadków cała akcja przebiega niemal idealnie, ale psychika robi swoje - tłumaczy Lechowicz.

Praca w WOPR-ze przy jeziorach i rzekach mocno różni się od tej przy morzu. Tutaj nie ma wysokich fal, sztormów czy prądów wstecznych. Więcej jest jednak wirów rzecznych czy glonów oplątujących nogi i ręce. No i samobójców skaczących z mostów do rzek. Ciało po wyciągnięciu z wody wszędzie jednak wygląda tak samo. Jasna pomarszczona skóra, sine wargi, piana wylewająca się z ust, krew z oczu i uszu. Wielu młodych ratowników po takim widoku rezygnuje z pracy.

Ale Artur został. Dziś ma 23 lata, studiuje prawo. Jest na trzecim roku. Za dwa lata rozpocznie aplikację adwokacką. Świetnie radzi sobie z emocjami, reanimacja to chleb powszedni. Wciąż przeżywa nieudane akcje, lecz to także część jego pracy. Chętnie zostałby ratownikiem do emerytury, ale zdaje sobie sprawę z tego, że to zajęcie doraźne.

- Kiedyś, jako adwokat, może założę kancelarię i będę pomagał WOPR-owcom. Jeśli przyjdzie prowadzić sprawę dla ratownika, chętnie zrobię to nawet pro bono - śmieje się Lechowicz.

Mąż płakał przez dwa dni

Katarzyna Chmiel ma 38 lat. Uczy chemii, fizyki, biologii w szkole podstawowej. Od sześciu lat jest kołobrzeżanką. Każdego lata pracuje na kąpielisku jako ratowniczka WOPR-u. I każdego lata przeraża ją taki sam brak odpowiedzialności. Głównie rodziców.

- Rodzice grodzą się parawanem, siedzą przy wydmie, telefony w rękach, a dzieci na brzegu. Albo w wodzie. Podchodzimy do dziecka i pytamy, czy wszystko w porządku. Widzimy, jak mama i tata machają zza parawanu. I tyle. Tak wygląda, według niektórych, opieka nad dzieckiem - irytuje się Chmiel.

W Kołobrzegu, poza piaskiem, morzem (i parawanami) jest też falochron. Turyści wykorzystują go, aby zrobić zachwycające zdjęcia zachodu słońca. Przy okazji łamią wszelkie możliwe zakazy.

- Co druga osoba na niego wchodzi. Paranoją jest, że pierwsze zdjęcie tradycyjnie wykonuje się przy znaku zakazującym wchodzenia na konstrukcję. Kolejne "cykają" już parę metrów dalej. Niektórzy na falochron wprowadzają dzieci. Nie było sezonu, żeby w tym miejscu nie zdarzały się wypadki - twierdzi ratowniczka.

Dno przy falochronie zmienia się w zależności od prądów morskich. Wystarczy krok, aby wpaść w dwumetrową dziurę przy palach.

- Trzy lata temu zauważyliśmy tam samotnie brodzącą ośmiolatkę. Nagle wpadła do głębokiej wody. Zachłysnęła się, miała zawroty głowy. Wyciągnęliśmy ją. Czuła się fatalnie, więc podaliśmy tlen. Odnalezienie ojca zajęło nam dziesięć minut. Przyszedł na miejsce zdarzenia tylko dlatego, że zobaczył zbiorowisko gapiów. Sam chciał zobaczyć, co się stało. Tymczasem zupełnie nieświadomy spotkał swoją córkę leżącą pod aparatem tlenowym. Rzadko się tak zachowujemy, ale kolega nie wytrzymał i stanowczo wytłumaczył panu, na czym polega opieka nad dzieckiem. Słowa "przepraszam" i "dziękuję" padły kilkadziesiąt razy - opowiada Chmiel.

Codzienność ratowniczek i ratowników to pomoc przy wyjściu z wody, ostrzeganie przed konsekwencjami pływania zbyt daleko od plaży i opatrywanie drobnych ran.

- Kilka dni temu ta rutyna nieco się odmieniła. Szukaliśmy bowiem starszej pani. To zdarza się rzadko. Jej mąż przyszedł do nas po pomoc. Mówił, że może poszła na zakupy, ale czeka już bardzo długo. Okoliczności zdarzenia tłumaczył przez kilka minut, aż wreszcie padło słowo-klucz. Żona jest Polką, ale od dłuższego czasu mieszka w Niemczech i przez demencję nie jest w stanie porozumiewać się w języku polskim. Od razu uruchomiliśmy quady, samochód. Przeczesywaliśmy teren. Po 10-15 minutach sukces. Policja dała nam znać, że kawałeczek dalej też przesiadują plażowicze. Pani siedziała, jak gdyby nigdy nic, przy wydmie. Mąż zaczął płakać. Przyszedł do nas kolejnego dnia i również płacząc, dziękował, że nie zlekceważyliśmy zgłoszenia i natychmiast zaczęliśmy działać. To już standard - komentuje ratowniczka.

Do trzech razy śmierć

20 lipca, 2013 r. Władysławowo. Wiatr północny, trzymetrowe fale. 50-letni mężczyzna wchodzi do wody. Ratownicy kilkakrotnie powtarzają, że nie ma warunków do pływania. Wypraszają go z wody. Wściekły mężczyzna wraca na plażę.

21 lipca, 2013 r. Władysławowo. Wiatr północny, trzymetrowe fale. Ten sam mężczyzna wchodzi do wody. Tym razem kilkadziesiąt metrów dalej. Ratownicy z innej grupy podchodzą do niego i informują o zagrożeniach. Mężczyzna jest zły, wraca na plażę. WOPR-owcy słyszą krzyk poirytowanej żony 50-latka. Nie rozumie, dlaczego mąż nie może się kąpać. Przecież pływałby tylko przy brzegu.

22 lipca, 2013 r. Władysławowo. Plaża blisko portu. Wiatr północy, trzymetrowe fale. Prądy wsteczne wciągają każdego, kto próbuje głębiej wejść w morze. Jeden z ratowników zauważa topiącego się mężczyznę. Dramat rozgrywa się 50 metrów od brzegu. Ratownik z kolegą po fachu wyprasza plażowiczów z wody. O sytuacji informuje ratownictwo wodne z Gdyni, które przy pomocy specjalistycznego sprzętu ma pomóc w akcji od strony morza.

WOPR-owiec wchodzi do morza zabezpieczony liną. Dopływa do mężczyzny, który już od kilku minut jest pod wodą. Wyciąga go na brzeg. Zaczyna się reanimacja.

- Kiedy zobaczyłem twarz tego człowieka, nie mogłem uwierzyć. Do dziś ją pamiętam. To ten sam facet, którego wczoraj i dwa dni wcześniej wypraszaliśmy z wody. Zamiast złości zrobiło mi się go żal. W międzyczasie przyleciał śmigłowiec lotniczego pogotowia ratunkowego. Przekazałem pana ratownikom. Żona, teraz pełna pokory, próbowała ze mną rozmawiać. Ale nie dałem rady, nie chciałem. Miałem dość. Zazwyczaj jestem otwarty na turystów, ale teraz coś we mnie pękło - tłumaczy Jarosław Radtke.

50-latka nie udało się uratować. Zmarł jeszcze na plaży.

Tego samego dnia ratownicy z tej samej grupy wyciągali 30-latka, który pływał na niestrzeżonym kąpielisku. Jego też nie udało się uratować. Rodzina pozwała WOPR. - Wszystko było dobrze oznakowane, ale ludzie są potwornie roszczeniowi. Wydaje im się, że jak znają treść jakiegoś paragrafu, to rozumieją, co wynika z danego prawa. Niestety, umiejętność czytania i pisania nie wystarczy. Sąd oczywiście oddalił pozew. Sprawa szybko się skończyła - podkreśla Radtke. - 22 lipca zginęła jeszcze jedna osoba. 40-latek. Przebieg akcji był podobny, ale zdarzenie miało miejsce kilka kilometrów od nas, więc nie byłem bezpośrednim świadkiem.

W trzech akcjach brało udział 25 WOPR-owców, do tego ratownicy medyczni, strażacy i policja.

- Wieczorem moja ekipa była tak zmęczona, że nie mogliśmy o własnych siłach dojść do domu. Zamówiłem posiłek, musiałem ich namawiać, żeby coś zjedli. Na plaży we Władysławowie jest ok. 60 tys. ludzi jednego dnia. Przyjeżdżają do nas czasem TOPR-owcy oraz GOPR-owcy i sami nie mogą uwierzyć, patrząc na tłumy. A przecież w góry też chodzi masa turystów. Kilkanaście lat temu byłem w stanie usłyszeć dźwięk otwieranej przez plażowicza puszki z piwem i poczuć zapach alkoholu. Dziś nie ma miejsca, żeby spokojnie pójść z dzieckiem za rękę - zaznacza Radtke.
Ratownicy prezentują metody radzenia sobie z silnym prądem wstecznym / Marcin Bielecki/PAP Ratownicy prezentują metody radzenia sobie z silnym prądem wstecznym / Marcin Bielecki/PAP
Uszło powietrze

7 sierpnia 2020 roku ratowników poinformowano o zaginionym 11-latku. Chłopiec miał na sobie dmuchane koło do pływania. Uruchomiono motorówkę, która przeszukiwała kąpielisko. Zaangażowano straż pożarną i policję.

Chłopca odnaleziono trzy kilometry dalej. Szedł w kierunku Helu. Ratownicy Brzegowej Stacji Ratowniczej zabrali go na łódkę i oddali ojcu.

- Najgorsza była reakcja taty. Załamała mnie. Kiedy przejmował dziecko od ratowników, zauważył, że z koła, które chłopak miał na sobie, uszło powietrze. Zamiast przytulić syna, ojciec podniesionym głosem zapytał, dlaczego przedziurawiłeś zabawkę?! Po takich zdaniach mięśnie wiotczeją i nic się nie chce. Od razu stamtąd poszedłem. Pocieszała mnie tylko myśl, że sytuacja nie skończyła się tragicznie - wspomina Radtke.

Rok wcześniej ratownicy znaleźli sześciolatka, który sam chodził po plaży. Płakał, bo nie mógł znaleźć taty. WOPR-owcy szukali ojca na plaży, a policja przez megafony informowała o samotnym dziecku. Mężczyzna przyszedł od strony miasta. Po godzinie. Tłumaczył, że widział policję, ale najpierw poszedł po dowód osobisty do hotelu.

W rzeczywistości czekał do oporu, aby wypity wcześniej alkohol wywietrzał z organizmu i aby policja nie mogła przedstawić mu zarzutów. W tym czasie chłopiec z minuty na minutę był coraz bardziej pewny, że nikt już po niego nie przyjdzie.

- Zachowania rodziców są skrajne, więc pamiętam też pozytywne doświadczenia. Pięć lat temu mieliśmy sytuację, kiedy mama weszła z trzy-, może czteroletnią córką do morza. Fala była niewielka, ale prąd wsteczny z każdym podskokiem przesuwał tę dwójkę w głąb morza. Kiedy mama z córką na rękach znalazła się zbyt głęboko, nie była w stanie wyjść z wody. Kolega zauważył ją przez lornetkę i pobiegł ratować. W tym czasie matka wpadła we wgłębienie w dnie. Ten widok zapamiętam do końca życia - matka była pod powierzchnią, ale cały czas podrzucała córkę nad wodą. Widać było, że słabła, mdlała, ale ostatkiem sił próbowała ocalić dziecko. Sama tonęła. Ratownik wyciągnął je na brzeg. Dziecku nic się nie stało. Matka się podtopiła, opiła wody. Pogotowie zabrało ją do szpitala, ale przeżyła. To się nazywa siła rodzicielstwa - przyznaje Radtke.

Ile kosztuje życie?

WOPR-owcy zarabiają między 3,5 a 4,5 tys. zł na rękę. Pracują na ogół od godz. 9 do 17 sześć dni w tygodniu. Każdy z ratowników przyznaje, że nie pomaga ludziom dla pieniędzy. Liczy się pasja i misja. WOPR-owcy, na pytanie, ile chcieliby zarabiać, odpowiadają jednym głosem: "A ile, według pana, kosztuje ludzkie życie?".

- W ramach przetargów, które rozpisują gminy, składa się oferty na ratownictwo. Sporo jest podmiotów pozakładanych przez prywatne osoby. Wygrywa ten, który przedstawi najlepszą ofertę, a więc też ten, który nie przeznacza zbyt dużo pieniędzy na wynagrodzenia. Musimy walczyć, aby spełniać naszą pasję. Tak jest od 2011 r. Rywalizujemy np. z firmami, które zatrudniają ratowników z Ukrainy. Nie mówię, że są gorsi, ale na pewno nie znamy ich umiejętności tak, jak swoich. Poza tym pracują za zdecydowanie mniejsze pieniądze. Dochodzi do absurdów. Na przykład 10 punktów więcej w przetargu dostaje się wtedy, kiedy zgadzasz się na zapłatę z miesięcznym lub dłuższym opóźnieniem - tłumaczy Radtke, przewodniczący komisji rewizyjnej w głównej siedzibie WOPR-u w Warszawie, wiceprezes WOPR-u województwa pomorskiego i prezes puckiego oddziału.

Ma 57 lat. Dokładnie tyle, ile Władysławowo, któremu w 1963 r. nadano prawa miejskie. Jako nastolatek pomagał ratownikom - każdy weekend spędzał na plaży. Przyjemność przerodziła się w pasję, a pasja w pracę. Chce dociągnąć w zawodzie do sześćdziesiątki. Ratownictwem zaraził syna.

Pracy ratownika może podjąć się tylko osoba pełnoletnia. Szkolenia zaczynają się już od 12. roku życia. W wieku 16 lat osiąga się drugi stopień wtajemniczenia. Do tego dochodzi konieczność przejścia szeregu kursów, np. kwalifikowanej pierwszej pomocy medycznej.

- Zainteresowanie ratownictwem jest coraz mniejsze, za to mam świetną ekipę. Klaudia studiuje pielęgniarstwo. Michał, dwumetrowy chłop, jest jedynym studentem-mężczyzną na roku na tym kierunku. Maciek i Piotrek są na trzecim roku ratownictwa medycznego. Coś w Bałtyku i samym ratownictwie musi być szczególnego, bo tą pasją zarażają się ludzie z całej Polski. Mieliśmy już młodzież z Górnego i Dolnego Śląska, Krakowa, Skawiny, Leżajska, a nawet Ustrzyk Dolnych - cieszy się Radtke.

Śmierć na oczach rodziców

30 lipca, 2012 roku. Godzina 15.00. Jantar, Mierzeja Wiślana. Małżeństwo w średnim wieku odpoczywa na niestrzeżonym kąpielisku. Dwójka ich dzieci w wieku 14 i 17 lat wchodzi do morza. W oddali powiewa czerwona flaga zakazująca kąpieli ze względu na niekorzystne warunki pogodowe.

Fala o wysokości półtora metra. Silny prąd wsteczny. Wystarczy chwila. Rodzice tracą nastolatków z pola widzenia. Sami ruszają szukać swoich dzieci. Wreszcie wszczynają alarm. Na WOPR dzwoni jeden z turystów.

Po kilku minutach o wydarzeniu wiedzą wszystkie możliwe służby. Poza WOPR-em do akcji włączają się pogotowie lądowe i lotnicze, Morska Służba Poszukiwania, straż pożarna i policja. Ratownicy na miejscu budują łańcuch życia. Plażowicze trzymają się za ręce i metr po metrze przeczesują dno w poszukiwaniu zaginionych.

Mija 50 minut. Służby trafiają na ciało 14-latka. Wyciągają je na brzeg. Rozpoczyna się reanimacja. Ratownikom pomaga ojciec chłopaka. Matka wpada w rozpacz, krzyczy.

- To tragedia nie do opisania. Rodzice byli zrozpaczeni, nic do nich nie docierało. Również fakt, że przecież nadal nie odnaleźliśmy drugiego syna - relacjonuje Roman Chmielowski, wówczas 50-latek, sekretarz WOPR-u województwa pomorskiego, czynny ratownik.

Drugiego syna rodziców z Mazowsza odnaleziono dwie godziny od zaginięcia. Ani jego, ani jego brata nie udało się uratować.

- Poza olbrzymim dramatem zapamiętałem jeszcze jedną rzecz. To obrazek, który utrwalił się w moim umyśle już chyba na zawsze. Turyści, którzy nie wzięli udziału w łańcuchu życia, przyglądali się bezczynnie, jak wyciągamy zwłoki. Do tego popijali piwko. Traktowali całość, jak dobry film akcji. Tymczasem ten dramat wydarzył się naprawdę - tłumaczy Chmielowski.

Dziś sekretarz WOPR-u ma 58 lat. Nadal ratuje ludzi. Chwali się, że wszyscy jego trzej synowie zostali świetnymi ratownikami. Może nie zarabiają kokosów, ale są ludźmi pasji i czterech zasad, które przyświecają WOPR-owcom: ostrzegać, wychowywać, ratować, pomagać.

- Zaraziłem ich moją pasją. Zresztą ona jest we mnie od dawna. Jeszcze w podstawówce wybraliśmy się zimą z trzema kolegami nad oczko wodne. Lód był cienki. Mój kolega wpadł do wody. Reszta przeraziła się i uciekła. Ja złapałem go za szelki i ostatkiem sił wyciągnąłem na brzeg. Inaczej zanurzyłby się głębiej i utknął pod lodem - opowiada Chmielowski.

I dodaje: - Wtedy to zrozumiałem. Pomoc drugiemu człowiekowi jest ważna, ale nic nie daje większej satysfakcji niż uratowanie komuś życia.

Dawid Góra

Wiek i imiona niektórych bohaterów zostały zmienione.

Quady. Kupowane na komunię, do tego kask z marketu i tragedia gotowa >>

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×