Tomasz Sikora: Ambitni mają gorzej

Walczyłem o siebie na każdym froncie, a medal zdobyłem wtedy, gdy chciałem się już poddać - opowiada nam wicemistrz olimpijski w biatlonie, dziś komentator Eurosportu.

Michał Kołodziejczyk
Michał Kołodziejczyk
Tomasz Sikora PAP / Maciej Kulczyński / Tomasz Sikora
Michał Kołodziejczyk, WP SportoweFakty: Aż pięć razy startował pan w igrzyskach. Aż pięć razy myślał pan, że udało się spełnić marzenia i jest się częścią czegoś magicznego?

Tomasz Sikora, były biathlonista: Nie. Pomyślałem tak tylko za pierwszym razem, w 1994 roku w Lillehammer. Dotarło do mnie, że osiągnąłem swój cel. Jak każdy sportowiec marzyłem o igrzyskach i właśnie wtedy, w wiosce olimpijskiej, uświadomiłem sobie, że spełniłem marzenie z dzieciństwa, że udało mi się zrealizować to, co kołatało się po głowie, od kiedy rozpocząłem treningi.

A później?

Włączało się inne myślenie. Chciałem coś osiągnąć. Nie cieszyłem się tym, że jestem na igrzyskach, to już przestało mi wystarczać. Radość z bycia olimpijczykiem smakuje tylko debiutantom, potem chce się nie tylko przyjechać z uśmiechem, ale też wyjechać z medalem na szyi. Długo mi to zajęło. Zająłem drugie miejsce dopiero w Turynie, dwanaście lat później.

Może to i lepiej. Mateusz Kusznierewicz wywalczył złoto już podczas pierwszych igrzysk...

A później cieszył się z brązowego medalu może nawet bardziej. Doskonale go rozumiem. Kiedy słyszę pytania o to, które medale są dla mnie najcenniejsze, to na pierwszym miejscu wymieniam oczywiście ten olimpijski, ale później już srebrny z mistrzostw świata.

Dlaczego nie ten złoty?

Bo przyszedł mi za łatwo. Miałem 21 lat, byłem młodym chłopakiem i nikt ode mnie nie oczekiwał cudów. Wywalczyłem mistrzostwo świata, nawet za dobrze nie rozumiałem, jak wielki to sukces. Złoty medal, super, jedziemy dalej. A później okazało się jednak, że aby wrócić na szczyt, będę potrzebował aż dziewięciu lat harówki. Wicemistrzostwo było okupione gigantyczną pracą, wyrzeczeniami, bólem. I było nagrodą za zwycięstwo z samym sobą.

ZOBACZ WIDEO Są szanse na medal w sztafecie sprinterskiej kobiet? Ekspert pozbawia złudzeń

Medal na igrzyskach w Turynie w roku 2006 też był nagrodą. Tuż przed startem chciał pan zrezygnować.

Byłem wycieńczony i zrezygnowany. To był bardzo zły moment nie tylko do walki o medal, ale w ogóle do jakiegokolwiek wysiłku, byłem zmęczony samymi startami. Miałem problemy zdrowotne, nie mogłem przyjmować leków na zatoki. Spałem po cztery godziny dziennie. Chciałem się wycofać i zrobiłbym to, gdyby to nie były igrzyska, czyli szansa, jaka pojawia się raz na cztery lata.

Jak udało się wygrać z przeciwnościami?

Bieg zaczął się dobrze układać od początku i w jego trakcie sam zacząłem się nakręcać. W życiu bym nie powiedział, że mogę coś w takim stanie osiągnąć. Sukces przyszedł dla mnie zupełnie niespodziewanie.

Stąd te łzy na mecie?

Zszedł ze mnie cały stres, odpowiedzialność. To były bardzo ciężkie igrzyska. Lecieliśmy na nie z Adamem Małyszem i Justyną Kowalczyk jako kandydaci do medali, a mnie i Justynie udało się po nie sięgnąć dopiero pod koniec imprezy. Presja była bardzo duża, wszyscy czekali. Udało się spełnić marzenia, ale nie udało się zapanować nad emocjami.

Wstydzi się pan tamtych łez?

Nigdy nie okazywałem emocji. Wygrywałem tylko w środku siebie, przegrywałem też. Nie eksplodowałem, nie potrafiłem się specjalnie cieszyć, ale też nie marudziłem, nie narzekałem po porażkach. Wtedy w Turynie się przelało, czułem że pierwszy raz w życiu nie jestem w stanie nad sobą zapanować. Wstydzę się, bo to niemęskie. Nie pamiętam mojego taty, żeby płakał. Zresztą ja też byłem zawsze twardym gościem, który niejeden raz po drodze do tego medalu mógł się załamać i zapłakać, a jednak nigdy wcześniej mi się to nie przytrafiło.

W czasie kariery sportowej pracował pan kiedyś z psychologiem?

Nie. Radziłem sobie sam.

Zupełnie sam? Nie było głupich pomysłów na łatwą ucieczkę?

Bywało różnie. Uciekałem w różne rzeczy. Nie powiem, że nigdy nie piłem alkoholu, bo zdarzały się i takie momenty w życiu. Ale miałem to szczęście, że zawsze wokół siebie znajdowałem fajnych ludzi. Także w grupie, w której trenowałem. Bardzo przyjaźniłem się z Wieśkiem Ziemianinem, osobą bardzo bezpośrednią, ale też takim facetem, który zawsze miał chłodną głowę i nie pozwalał się ponosić emocjom. Kiedy tylko zaczynałem mówić głupoty, bardzo szybko, w prostych słowach, sprowadzał mnie na ziemię. Próbował gasić to, co się we mnie paliło. Mówił: "Chłopie, daj spokój, poczekaj chwilę i zobaczysz, że wszystko się jakoś ułoży". To było moje wielkie szczęście, że zawsze był blisko mnie. Brata miałem na telefon. Jak było źle, dzwoniłem do niego i straszyłem, że kończę karierę, że zatrudnię się u niego w firmie i będę normalnie pracował.

Też pana uspokajał?

Wygadywałem się i wracałem na właściwe tory. Brat był po prostu od słuchania, a Wiesiek... Wie pan, bardzo rzadko można taką osobę spotkać w codziennym życiu, a co dopiero w sporcie. Z jednej strony był to przecież mój rywal, z drugiej - przyjaciel, który potrafił pomóc odbudować się psychicznie.

Po igrzyskach w Salt Lake City w roku 2002 zdecydował się pan jednak zakończyć karierę...

Przerwałem ją, bo nie widziałem sensu dalszego trenowania. Nie powiem, że się wypaliłem, ale w takich warunkach dalszy wysiłek i poświęcanie się nie miały już sensu. Przy ówczesnej działalności naszego związku (Polskiego Związku Biathlonu - przyp. red.) nie było szans, by osiągnąć coś więcej. Poświęcać się dla z góry przegranej sprawy byłoby bez sensu.

Jakie to były warunki?

Wyglądało to tak, jakby nasze sukcesy stanowiły dla związku większy problem, niż radość. Nie mieliśmy z nich żadnych korzyści, a prezes funkcjonował, jakby w ogóle nie zależało mu na wynikach. Jechaliśmy do Salt Lake City i nawet nie mieliśmy odpowiednich kijków. Jakieś tam były, poskładane z różnych par. Nie zamawiano nam także nart, nie dostawaliśmy ich od producentów sprzętu dla profesjonalistów, ale kupowano nam po dwie pary tak normalnie, w sklepie. Trener nie decydował nawet o tym, gdzie jechać na zgrupowania. Jeśli poświęca się czemuś całe życie, podporządkowuje codzienność, a później spotyka się z takim traktowaniem, łatwo utracić sens trenowania.

I wtedy rzeczywiście zatrudnił się pan w firmie brata. Co pan robił?

Pracowałem na dachach jako pracownik fizyczny. Ale to nie była dla mnie żadna nowość. W biatlonie nie zarabiałem kokosów i przechodziłem wcześniej różne trudne finansowo okresy, kiedy musiałem się ratować normalną pracą.

W trakcie kariery sportowej?

Tak. Kończył się sezon, przychodził miesiąc, albo dwa przerwy w treningach i musiałem sobie dorobić, żeby w miarę normalnie funkcjonować.

Co sprawiło, że po igrzyskach w Salt Lake City kariera nie została jednak zakończona, a tylko przerwana?

Pojawił się trener Roman Bondaruk, dzwonił do mnie, później spotkaliśmy się kilka razy i namówił mnie, żebym nie rezygnował. Przekonał mnie, żebym dał mu rok, a udowodni mi, że wspólnie możemy zrobić coś więcej.

Jest pan kolejnym polskim sportowcem z sukcesami, który drogę na szczyt miał bardzo krętą.

Porównując mój start na igrzyskach w 1994 czy 1998 roku do tego, co jest dzisiaj, to w biatlonie są jednak dwa inne światy. Obecnie sportowcy mają do dyspozycji profesjonalny zespół, wszystko, co jest potrzebne do zwyciężania. A ja miałem zagwarantowaną tylko walkę o samego siebie, ciągłe użeranie się, żeby w ogóle pojechać na igrzyska. Kiedyś były trudniejsze limity do spełnienia - to oczywiście istotne. Ale jeszcze istotniejsze było to, że ciągle nam czegoś brakowało - sprzętu, odpowiednich warunków do przygotowań. Może to brzmieć jak narzekanie, bo rzeczywiście miałbym na co, jednak tak naprawdę byłem już zahartowany. Od samego początku, zanim walczyło się z przeciwnikami, trzeba było toczyć inne boje. W szkole podstawowej nie było nawet sali gimnastycznej, więc na zajęcia wychowania fizycznego wychodziliśmy pobiegać na nartach dookoła kościoła. Właściwie to nawet wtedy nie był kościół, tylko kaplica.

Chciałbym powiedzieć, że to wyjątkowe, ale u naszych medalistów olimpijskich sukces często rodził się tam, gdzie teoretycznie nie było ku temu żadnych warunków.

Tak. Nawet wśród obecnych reprezentantów Polski na igrzyska w Pjongczangu wiele życiorysów napisał przypadek, jakiś dziwny zbieg okoliczności, a nie zaplanowana, systematyczna praca z profesjonalnie przygotowanymi ludźmi. Sylwia Jaśkowiec też nie miała w szkole sali gimnastycznej i też stąd wzięły się narty. Na Zachodzie mistrzowie ukierunkowani są na sukces od małego, wszystko mają usystematyzowane, włożone w jakieś wypracowane ramy. U nas większość zależy od charakteru samego zawodnika, jego wytrwałości.

Infrastruktury nie ma nadal. Justyna Kowalczyk wciąż narzeka, że nie ma gdzie się przygotowywać.

To naprawdę jest duży problem, ale nie tylko dla zawodowców. W Polsce nie ma gdzie pobiegać na nartach. Pojawiają się jakieś krótkie trasy, ale to za mało, by zainteresować sportem nowe osoby, dzieciaki. Brakuje nie tylko obiektów startowych, ale zwyczajnie nie ma gdzie trenować. Żeby osiągać sukcesy w biatlonie, trzeba przygotować się na to, że przez 200 dni w roku jest się za granicą. Ledwie pięćdziesiąt, sześćdziesiąt dni zgrupowań można przeprowadzić w Polsce. Tak nie wychowamy mistrzów, nie pomożemy młodzieży rozwijać naszych zimowych dyscyplin. To na pewno nie było normalne.

Da się przez tak długi czas skupiać tylko na sporcie, na pracy?

Teraz, gdy skończyłem karierę i nie muszę już wyjeżdżać, ciężko przychodzi mi opuszczanie domu. Myślałem, że będzie mi tego brakowało, że będę tęsknił za życiem na walizkach, ale skończyło się tak, że cieszę się, gdy w końcu mogę usiąść na kanapie i spokojnie posiedzieć. W czasie kariery sportowej nie uczestniczyłem w codziennych domowych obowiązkach, normalnym życiu, trzeba było się z tym pogodzić i do tego przyzwyczaić. Kiedy trenujesz, robisz wszystko, by zrealizować plan i osiągnąć cel. A płaci za to cała rodzina. Ciężkie momenty pojawiały się wtedy, gdy coś złego działo się z najbliższymi - to ciążyło w głowie, nie pozwalało się skupić. Ale mam wrażenie, że rodziny sportowców nie mówią o wszystkim, oszczędzają nas, udają, że wszystko jest w porządku.

Na drugiej stronie przeczytasz o małżeńskich problemach, budującej presji i o tym, że Sikora czytał komentarze o sobie tylko po... słabych zawodach.

Czy Tomasz Sikora i Weronika Nowakowska znajdą godnych następców w Polsce w niedługim czasie?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×