Liga Narodów. Dariusz Tuzimek: Od dziada do króla, od króla do dziada [KOMENTARZ]

Zdjęcie okładkowe artykułu: PAP / Adam Warżawa / Na zdjęciu: Jerzy Brzęczek
PAP / Adam Warżawa / Na zdjęciu: Jerzy Brzęczek
zdjęcie autora artykułu

8 dni to w futbolu - jak się okazuje - cała epoka. Niewiele ponad tydzień wystarczył, by Jerzy Brzęczek przebył w oczach kibiców drogę z pozycji niemal dziada, po którym wszyscy skaczą, na pozycję prawie króla. Ale ta "winda" jedzie w obu kierunkach.

Nie tylko w górę, ale i w dół. W drogę odwrotną, z pozycji króla na pozycję dziada, udał się Czesław Michniewicz. Najpierw dostał Legię i przegrał z nią awans do Ligi Europy. Wyjechał na mecze młodzieżówki, a tam z sześciu możliwych punktów zdobył tylko jeden i zapewne zaprzepaścił też drugi awans do młodzieżowych mistrzostw Europy.

Co gorsza, PZPN już mu podziękował za prowadzenie kadry U-21, a podczas jego nieobecności w klubie, Legia przegrała u siebie Superpuchar z Cracovią. Jakby tego mało kibice wywiesili na Łazienkowskiej transparent z przekreśloną podobizną Michniewicza i napisem "Chórzysto, nigdy nie będziesz legionistą", bo pamiętają mu, że kiedyś nieładnie śpiewał o swoim obecnym klubie.

Futbol kreuje bohaterów, ale też potrafi być okrutny. Kilkanaście dni temu Michniewicz czuł się omnibusem, wierzył że da radę odnosić sukcesy równocześnie w młodzieżówce i w klubie. Przez grupę medialnych klakierów był już namaszczany na selekcjonera, który zastąpi Brzęczka. Ale dzisiaj to ten ostatni jest królem.

ZOBACZ WIDEO: Liga Narodów. Polska - Bośnia i Hercegowina. Szczere wyznanie Macieja Rybusa. "To nie byłoby fair"

Brzęczek wrócił z niebytu. Był po same usta zanurzony w otchłani, gdzie nie ma już nawet krztyny kibicowskiego szacunku. Zalewało go bagno szydery, która z krytyką nie miała nic wspólnego. Ale wybronił się, lud kibicowski dostrzegł w nim w końcu pana trenera.

A Michniewicz? Cóż, został tym, który łapał dwie sroki za ogon. Rzucił się na posady, chciał jeść chochlą, ale się zakrztusił. Wraca ze zgrupowania młodzieżówki przegrany, poobijany i mentalnie skopany. I jeszcze ma dźwignąć też mentalnie skopaną Legię.

Brzęczek jest zupełnie inny. On się nie lansuje, nie opowiada bajek o dronach, nie ma w sobie nic z superbohatera. Długo się uczył bycia trenerem reprezentacji. I w pewnym momencie wyglądał nawet na - bądźmy szczerzy - mało pojętnego ucznia, który nie łapie, że oczekiwania wobec reprezentacji, po epoce Adama Nawałki, są ogromne. Sprawiał wrażenie kogoś, kto tego nie wie i pyta: "Ludzie, czego wy w ogóle ode mnie chcecie? Przecież awansowałem na Euro!".

A kibice chcieli tylko tyle, żeby ta drużyna grała w piłkę. Żeby się nie bała, żeby była odważna, żeby się prezentowała na miarę potencjału. Po wrześniowej porażce z Holandią - gdy reprezentacja Polski zaliczyła występ wstydliwy, bo sama zmarginalizowała się do roli jedynie "przeszkadzacza" - Brzęczek "wypalił" przed kamerami, że jest zadowolony, bo drużyna dobrze się przesuwała. No litości...

Selekcjoner wydawał się wtedy przypadkiem beznadziejnym, który sam sobie szkodzi. A to jeszcze nie był koniec autodestrukcji. Bo gniew kibicowski nie zdążył wystygnąć, a Brzęczek znowu sobie nagrabił.

Zamieszał się - kompletnie niemądrze i niepotrzebnie - w książkę, w swoją niby-biografię, która ukazała się na rynku w najmniej korzystnym dla niego momencie. Jakby nie wiedział, że selekcjonera bronią nie opowieści o trudnym dzieciństwie czy nierównościach klasowych, a jedynie wyniki i styl gry reprezentacji.

Autorka książki w sposób irytujący i pretensjonalny (co gorsza kompletnie nieudany) chciała Brzęczka bronić, ale zrobiła dobrze jedynie tym, którzy najlepiej się czują nurzając ludzi w szambie. Szyderstwom nie było końca.

Więc gdy tuż przed październikowym zgrupowaniem kadry okazało się, że - publicznie odzierany z szacunku - Brzęczek jest zakażony koronawirusem, to nawet pojawiły się nieładne żarty, że selekcjoner ma w końcu jakiś pozytywny wynik. Grubo.

Brzęczek o mały włos spóźniłby się na swoje najważniejsze w życiu zgrupowanie. Dotarł na dzień przez meczem z Finlandią. Gdy go zobaczyłem przeraziłem się naprawdę: twarz po chorobie (a pewnie i stresie) wymęczona, oczy zapadnięte i bez blasku. Posiwiał jeszcze bardziej. Nie wyglądał na kogoś kto odniesie sukces, w każdym z trzech meczów: z Finlandią (5:1), z Włochami (0:0) i z Bośnią (3:0). A jednak. To selekcjoner jest największym wygranym tego zgrupowania.

Polska jest liderem swojej dywizji w Lidze Narodów, styl i gole cieszyły kibiców. Wysoki pressing, skuteczne odbiory, polot, odwaga skuteczność w ataku, szczelność w obronie. Taka reprezentacja to się nam podoba. A trener poszerzył sobie możliwości selekcji. Nagle okazało się, że mamy w kadrze mnóstwo zdolnej młodzieży, która nie przyjeżdża na zgrupowanie jedynie po to, żeby zjeść śniadanie z Robertem Lewandowskim. Moder, Walukiewicz, Jóźwiak, Karbownik - pokazali, że nie są to chłopaki do pchania karuzeli.

Znakomicie zagrali Mateusz Klich, Jacek Góralski i Karol Linetty. Długo Jerzy Brzęczek dojrzewał do decyzji, żeby odsunąć Grzegorza Krychowiaka. Trudna decyzja wobec lidera drugiej linii, ale słuszna. Bo przecież w reprezentacji fundamentalną zasadą powinno być hasło: nie ma świętych krów. Jeśli jesteś słabszy, siadasz na ławce albo na trybunach. Nazwisko nie ma tu znaczenia. Tak postępuje prawdziwy selekcjoner.

Szacunek dla Brzęczka też za to, że podaje rękę tym, którzy w swoich klubach mają kłopoty. Pomocną dłoń dostali Milik, Piątek czy Grosicki. Selekcjoner musi ich "budować", będą potrzebni tej reprezentacji. Bo w połowie października 2020 roku po raz pierwszy mamy prawo pomyśleć, że ta drużyna może pojechać na turniej mistrzostw Europy po co coś więcej, niż tylko po to, by wziąć w nim udział.

Dariusz Tuzimek

Źródło artykułu: