Lisbon story, czyli przymusowy powrót. Koronawirus wezwał do kraju

Zdjęcie okładkowe artykułu: Getty Images /  / kolejka na lotnisku
Getty Images / / kolejka na lotnisku
zdjęcie autora artykułu

Jestem na kwarantannie. Policja każe podejść do okna i pomachać. Macham. Oni też i odjeżdżają. Skąd wiedzą, że ja to ja? - pisze nasz kolega, dziennikarz sportowy, który wrócił do kraju po zamknięciu granic.

Wczesnym świtem wylatujemy z Okęcia do Lizbony. Jest 13 marca, piątek rano. Jeszcze nie wiemy, że tego dnia wieczorem polski rząd zamknie granice i przestrzeń powietrzną nad krajem dla wszystkich regularnych połączeń lotniczych. Jest ranek, jesteśmy w dobrych nastrojach. Nikt nie spodziewa się, że za kilkanaście godzin znajdziemy się w potężnych tarapatach. Wiedzieliśmy oczywiście, że sytuacja związana z epidemią jest w Europie trudna, ale życie toczy się dalej, próbujemy pracować. Mamy umówione spotkania.

Przed wyjazdem sprawdzamy sytuację w Portugalii. Poziom zakażeń koronawirusem podobny do Polski, tylko lekarzy mają tam więcej. Nigdzie nie ma żadnego ostrzeżenia. Na stronie MSZ piszą, że nie rekomendują lotów do Chin, Korei, Tajlandii, Włoch oraz niektórych regionów w Niemczech czy Francji. O Portugalii, w której jest poniżej 200 zakażonych, nic nie ma. O tym, że za chwilę państwo zamknie swoje granice - też nie. Jakby rząd chciał zaskoczyć nie koronawirusa, ale polskich obywateli. I to mu się akurat udało.

"Proszę zadzwonić w poniedziałek"

Z Lizbony ruszamy na południe Portugalii. Przy późnym obiedzie dostajemy telefon z Polski. Ktoś ogląda wystąpienie premiera Morawieckiego i relacjonuje: "od niedzieli zamknięte granice, ruch lotniczy do Polski wstrzymany, kto nie wróci w sobotę (jutro!) dwa tygodnie kwarantanny".

ZOBACZ WIDEO: Koronawirus. Ministerstwo Zdrowia opublikowało specjalny film

Zimny pot spływa po plecach. Strach... Czuję się jak idiota, który w największą burzę wybrał się na ocean w krótkich spodenkach. Klniemy. Już nie pod nosem. Grube słowa sypią się na całą knajpę. "Kapitalny" pomysł rządu! Jak my teraz wrócimy? Panika. Wybiegamy z knajpy i pędem do hotelu. Rzucamy się do laptopów, szukamy możliwych połączeń do Polski, by wrócić w sobotę przed 24.00. Chcemy uniknąć przymusowej kwarantanny. Bluzgi lecą bez przerwy. Wiadomo pod czyim adresem.

Lotów do Polski prawie już nie ma. Nic nie możemy znaleźć. Kolega krzyczy: - Mam przez Monachium do Warszawy! Za 3500 złotych na osobę! - woła i sam robi minę, że to przecież straszne przegięcie.

Ktoś radzi, żebyśmy zerknęli na rządową stronę gov.pl, bo jeśli mamy wydać tyle kasy, to dobrze, żebyśmy mieli klarowny przekaz, jaka jest dokładnie decyzja władz państwowych. - I co? I co piszą? - pyta niecierpliwe kolega, który sam w tym czasie szuka połączeń lotniczych. - Nic, jakieś pierdoły tu dają o urzędach, nie mogę tak na szybko znaleźć żadnych informacji - pada odpowiedź. Może ambasada coś wie? Dzwonimy do Lizbony. Nic. Nagranie z automatycznej sekretarki informuje, żeby się zgłosić w... poniedziałek w godzinach roboczych. Ku...! Czyżby rząd nie uprzedził ambasad, że zamyka granice i totalnie wstrzymuje ruch lotniczy?

Pewne jest tylko jedno: chaos

Wertujemy na szybko portale informacyjne: Wirtualną Polskę, Gazetę.pl i Onet, żeby czegoś się dowiedzieć. I nadal szukamy połączeń. Nic nie ma. Pojawiają się ceny "kosmiczne"! 4 - 5 a nawet 7 tysięcy złotych! W jedną stronę! Nie ma się co dziwić. Kilkadziesiąt tysięcy ludzi szuka lotu do Polski na jutro! A "na jutro" to w komunikacji lotniczej zawsze jest najdrożej. Dramat. W desperacji klikam na te loty najdroższe. Ale za późno! Już są niedostępne! Nie mogę uwierzyć. Naprawdę ludzie dali po kilka tysięcy złotych za lot w jedną stronę do Warszawy?! Szok. Wiemy już, że jesteśmy uziemieni. Kolega dostaje ataku paniki. Biegnie do łazienki, wymiotuje.

Dostajemy od kogoś z Polski informację, że będzie specjalny program "LOT do domu", że Polacy będą zabierani samolotami czarterowymi. Ale to dopiero w kolejnych dniach, więc kwarantanny nie unikniemy. Nie ma wyjścia. Chcemy się od razu rejestrować. Nie udaje się. Musimy poczekać, aż zostanie uruchomiona strona lotdodomu.com. Ma ruszyć o 22.00. - To jak to? Najpierw ogłaszają w telewizji, a stronę odpalają za kilka godzin? - ktoś rzuca na głos.

O 22.00 strony nadal nie ma. A po następnej godzinie jest, ale nie działa, albo się zawiesza. Pewne jest tylko jedno: chaos.

W końcu rejestrujemy się na stronie. W formularzu jest pytanie, czy jesteśmy w stanie dotrzeć na lotnisko w 12 godzin. Zaznaczamy, że tak. Ale nie dostajemy na maila, żadnego potwierdzenia, że ktokolwiek dostał nasze zgłoszenie.

Dla pewności wykupujemy też lot do Berlina na wtorek. Jeszcze jest dostępny. Stamtąd kupujemy połączenie autokarowe Flixbusem do Warszawy. To tak na wszelki wypadek, gdyby nie można było wrócić tym czarterem LOT-u. Wszystko to dodatkowe koszty, ale sytuacja kryzysowa, jesteśmy bez wyjścia.

Kontaktujemy się z rodzinami w Polsce, uspokajamy, że wszystko będzie dobrze - choć sami nie jesteśmy o tym przekonani - i idziemy spać. Postanawiamy dalej walczyć w następnego dnia.

Pieszo przez granicę

W sobotę rano czytamy informację w Sportowych Faktach/Wirtualnej Polsce, że do Portugalii będzie wysłany specjalny samolot po polskich sportowców: wioślarzy, kajakarzy i lekkoatletów. Postanawiamy sprawdzić w ambasadzie. Ktoś znajduje lepszy numer do ambasady, taki ds. pilnych. Udaje się dodzwonić. Gdy wyjaśniam, że czytałem, że jest taki lot po sportowców do Lizbony i też byśmy chcieli się na niego załapać, urzędniczka jest wyraźnie skrępowana. W końcu wyznaje, że ona o tym locie wie... jedynie z mediów. - Jak to? To nie ma żadnej koordynacji służb? - pytam spokojnie, bo przecież to nie ambasady wina, że nie jest poinformowana. Po drugiej stronie zapada krępujące, ale jakże wymowne milczenie. Dostaję poradę, bym się kontaktował bezpośrednio z LOT-em, a jeśli się zapisałem do systemu "Lot do domu", żebym dla pewności zarejestrował się w bliźniaczym systemie MSZ "Odyseusz". Robimy to i już wiemy, że tym samolotem ze sportowcami w niedzielę do Warszawy nie wrócimy.

Kilka godzin później, w czasie obiadu, telefon z LOT-u z Warszawy. Z pytaniem, czy jesteśmy w stanie być na lotnisku w Lizbonie za dwie godziny. Nie, nie jesteśmy. Z południa Portugalii nie damy rady tak szybko dotrzeć. Tłumaczymy, że przecież mieli informować z 12-godzinnym wyprzedzeniem. Pytamy, kiedy zatem będzie następny lot z Lizbony do Polski. Pada odpowiedź, że nie wiadomo, czy w ogóle będzie następny lot. - Ale co my mamy teraz zrobić? Przecież w dwie godziny nie zdążymy na lotnisko - argumentujemy. Bez odpowiedzi.

Pogodzeni z tym, że musimy wrócić samodzielnie we wtorek przez Berlin, sprawdzamy wieczorem, że rejs z Lizbony ze sportowcami miał niemal 3 godziny opóźnienia. A więc zdążylibyśmy...

Nawet nie ma czasu na złość. Flixbus odwołuje wszystkie połączenia z Berlina do Warszawy. Co robić? Trudno prosić znajomych, by ktoś po nas wyjechał, bo wtedy i on będzie objęty 14-dniową kwarantanną. On i jego rodzina. Może odwiezie nas jakiś Niemiec, bo mamy znajomych w Berlinie. No tak, ale Niemca na granicy nie wpuszczą, Polska zamknęła się dla obcokrajowców. Decydujemy się, żeby dotrzeć do granicy, przejść ją pieszo, a potem w Polsce już jakoś damy radę.

Jedna decyzja, wiele problemów

Inne połączenie autokarowe z Berlina do Polski znajdujemy w niedzielę wieczorem. Kupujemy. Następnego dnia nadal jeszcze tkwimy na południu Portugalii. Dzwonię do ambasady w Lizbonie. Nadal nie wiedzą, czy będzie lot do Polski. Na kilku laptopach śledzimy bez przerwy stronę lotdodomu.com, stronę ambasady i facebooka ambasady. Zero informacji, ale dostaję maila z LOT-u z pytaniem, czy nadal chcę wracać do kraju? Chcę! - odpisuję.

W tym czasie ktoś wpisuje w komentarzu na facebooku ambasady, że sprzedaż biletów do Warszawy we wtorek już trwa, ale trzeba wejść na normalną stronę LOT-u.

Sprawdzamy, to prawda. Bo na tej specjalnej stronie lotdodomu.com sprzedaż pojawi się dużo później. W pośpiechu kupujemy bilety na wtorek na 12.55. Cena ponad 600 złotych od osoby. Ktoś z nas zauważa, że przecież mamy bilet powrotny kupiony właśnie w PLL LOT, to chyba nie powinniśmy po raz kolejny płacić za tę samą trasę u tego samego przewoźnika. Ale nikt go nie słucha. Nie ma czasu tego wyjaśniać i nie ma u kogo. Chcemy tylko wrócić. - Może później nam oddadzą – mówię na głos, bo wiem, że wyprawa robi się coraz droższa. - Może... - odpowiada kolega, ale w jego głosie nie ma nadziei.

Bilans finansowy mamy kiepski. Skracamy pobyt w hotelu o kilka dni. Kasa przepadnie, hotel tego nie odda. Podobnie jak nikt nie odda za skrócony wynajem samochodu. Do tego przepadają bilety do Berlina i bilety na dwie linie autobusowe. Nieźle wtopiliśmy. Poza tym biznesowo nic nie załatwiliśmy.

Dręczy nas jedno pytanie: po co było to całe zamieszanie z zamknięciem granicy z dnia na dzień? Przecież to wydrenowało kieszenie Polaków starających się w panice wrócić do kraju. Przepłacali za bilety lotnicze, pociągi, taksówki, ponosili - tak jak my - inne straty. Czy nie rozsądniej było pozwolić w ciągu np. tygodnia wrócić tymi rejsami, które były wcześniej zaplanowane? Przecież te rejsy były opłacone, linie na pewno by je zrealizowały. A że nie przylecieliby obcokrajowcy, bo nie mogą przekroczyć granicy, to samoloty byłby w połowie puste. Byłby komfort podróży, nie byłoby ciasnoty, tak niebezpiecznej przy epidemii koronawirusa. Po co państwo polskie ma robić dodatkowe czartery "ratunkowe" i ponosić gigantyczne koszty tej operacji? I jeszcze narażać na dodatkowe koszty swoich obywateli, którzy zostali jedną decyzją pozbawieni możliwości normalnego powrotu do kraju?

"LOT do domu" wylęgarnią koronawirusa

Kompletnie nie kupuję tego, co powiedział premier Morawiecki, że zamykają granice, bo wszystkie przypadki zakażenia koronawirusem były importowane. Na początku tak, ale przecież kiedy zamykano granice, zakażonych mieliśmy już wewnątrz kraju. Zamknięcie granic już tego nie powstrzyma. Bo wszyscy Polacy, którzy przekraczają granicę i tak są do kraju wpuszczani. Zarówno zdrowi jak i chorzy. I nadal "importują" koronawirusa.

Temperaturę można by było mierzyć pasażerom na granicy także wówczas, gdyby wracali lotami rejsowymi. Tu się nic nie zmienia. Cała ta akcja - z jej propagandowym wymiarem "ratunkowym" - wygląda na ruch z zakresu PR rządu i władz państwa. Tyle tylko, że nie wszyscy się dadzą na to nabrać. Bo Polacy, którzy utknęli za granicą, mieli mnóstwo kłopotów nie z powodów epidemii, ale z powodu mało przemyślanej decyzji o zamknięciu - bez ostrzeżenia - rejsowych lotów powrotnych do Polski. Inne rządy dawały nawet 72 godziny na powrót do kraju. U nas bardzo się spieszono. Po co? Skoro te loty - teraz z nazwą "czarterowe" - nadal się odbywają i odbywać się jeszcze jakiś czas będą.

Samolot Polskich Linii Lotniczych LOT podchodzi do lądowania na warszawskim lotnisku Okęcie/Fot. PAP/Mateusz Marek
Samolot Polskich Linii Lotniczych LOT podchodzi do lądowania na warszawskim lotnisku Okęcie/Fot. PAP/Mateusz Marek

Według szacunków do kraju wróci nawet kilkaset tysięcy rodaków. Ci w samochodach tkwią w 40-godzinych korkach na granicy, bez dostępu do toalet, bez gastronomii. Ci, którzy wracają "LOTem do domu", tłoczą się w wypełnionych po brzegi samolotach (też zresztą bez możliwości kupienia jedzenia, choć nie wiedzieć czemu, bo przecież ceny przelotów nie są niższe niż standardowe).

Ktoś słusznie nazwał program "LOT do domu" wylęgarnią koronawirusa. Miał rację. Nasz lot z Lizbony wyglądał tak, że do odprawy stało się trzy godziny w kolejce, bo nie było odprawy online. Każdego musiał odprawić "ręcznie" pracownik miejscowego lotniska. Ludzie stłoczeni. Mało kto przestrzegał odległości minimum dwóch metrów. Zresztą jeszcze tłoczniej było potem juz przy bramkach wyjściowych do samolotów.

To, że w ogóle wróciliśmy, to zasługa miłego gościa z polskiej ambasady w Lizbonie, który na lotnisku uspokajał, że mimo iż mija czas boardingu, a procedura odprawy się wydłuża, samolot poczeka na wszystkich.

Tutaj zarazić się najłatwiej

W samolocie ścisk. Ludzie kaszlą, kichają, chodzą do toalety, kręcą się. Już po przylocie długo jest mierzona temperatura przez funkcjonariuszy Wojsk Obrony Terytorialnej, choć wcześniej - w czasie lotu - temperaturę mierzyła przecież już stewardesa. Całą operację mierzenia temperatury na naszym locie robiła tylko czwórka żołnierzy WOT. Pracowali w parach: jeden mierzył temperaturę, drugi zapisywał wyniki. Trwało bardzo długo. Po co to robić w zatłoczonym na maksa samolocie i wszystkich w nim trzymać dodatkowe 40 minut? Efekt był taki, że wyłapano jednego człowieka z podwyższoną temperaturą. Wraz z dwójką dzieci i żoną wyprowadzono go z samolotu.

Ale... już przy odbieraniu bagażu ci sami państwo znów dołączyli do pozostałych czekających przy taśmie pasażerów. Jest w tym jakaś logika?

Mało tego, po przylocie do Warszawy wszystkich pasażerów stłoczono w dwóch autobusach. Tak że ludzie stali jeden obok drugiego. Ciasno. Jakby nikt nic nie wiedział o koronawirusie. Nie wiem, czy nie ma więcej autobusów, ale to dziwne, bo przecież regularne loty nie są realizowane. A poza tym samolot stał 100 metrów od terminala, można było ludzi puścić po płycie lotniska pieszo. Tak to zazwyczaj się odbywa na małych lotniskach np. w Gdańsku czy Modlinie. Czy ktoś o tym w ogóle myśli?

Po wejściu do terminala wszyscy pasażerowie zostali stłoczeni w długiej kolejce na małej przestrzeni, bo każdy musiał podać pogranicznikowi adres, pod którym będzie odbywał kwarantannę. Trwało długo, było ciasno. Ludzie stali z poczuciem, że dopiero tutaj zarazić się najłatwiej.

Wszyscy zdrowi, wszyscy chorzy

Po opuszczeniu lotniska, nikogo nie obchodzi, jak człowiek objęty kwarantanną dotrze do miejsca jej odbywania. Może jechać komunikacją publiczną, może taksówką. Może wstąpić do sklepu, na stację benzynową, na dworzec. Może bezkarnie zarażać, bo kwarantanna jest "od jutra". O nonsensowności tego rozwiązania nawet nie trzeba nikogo rozsądnego przekonywać.

Nikt nie pyta, czy pasażer, który jest na kwarantannie, mieszka z kimś w miejscu jej odbywania. Jeśli wróciłem z zagranicy, mam 14 dni siedzieć zamknięty w domu. Ale moja rodzina może swobodnie wychodzić, nikt z jej członków nie figuruje w żadnych rejestrach Sanepidu. Ja jestem "niebezpieczny", choć nie mam żadnych objawów choroby. Ale nadal niebezpieczny, bo byłem za granicą (jakby bycie w Polsce było bardziej bezpieczne).

Mieszkający ze mną ojciec, matka, żona, syn, synowa, córka, kuzyn, teść i kucharek sześć - wszyscy mogą wychodzić. Nikt ze służb nawet nie wie, że to właśnie oni mieszkają z "zadżumionym" z kwarantanny.

Myślałem nawet, że ta moja kwarantanna - ta dla powracających z zagranicy - to może nie jest taka normalna kwarantanna. No, że nie taka, jak tych, których na kwarantannę skierowali lekarze lub inspektor sanitarny, bo przecież mnie de facto na kwarantannę skierował... premier poprzez media.

Nie mam żadnego dokumentu, że jestem na kwarantannie. Tak jak inni pasażerowie z mojego lotu. Myślałem, że to taki sprytny zabieg służb, żeby nie dawać dokumentu, żeby nas - wracających z zagranicy - tak tylko postraszyć kwarantanną, żebyśmy siedzieli w domach, ale że nie ma ona takiego statusu jak normalna kwarantanna. Pomyślałem, że to dlatego, że jeśli nas wróci z zagranicy - jak mówił pan premier -nawet pół miliona, to rząd nie chce, żeby wszyscy poszli na zwolnienia lekarskie. Więc "papieru" nie dają.

Ale z tych rozmyślań wybudził mnie telefon policji. Funkcjonariuszka poprosiła, żebym podszedł do okna. Pomachałem jej z oddali. Odmachała i pojechała. Skąd wiedziała, że ja to ja? Pojęcia nie mam. Może miała takie przeczucie.

Zaświtała mi w głowie myśl, że policjanci może bardziej przydaliby się np. na granicy, żeby rozładowywać wielogodzinne korki samochodów. Ale odpędziłem tę myśl z umysłu jako natrętną. Przecież nie znam się na tym. Nie mnie w tym szukać logiki. Są ludzie za to odpowiedzialni. Wszyscy znamy te nazwiska i będziemy pamiętać o nich przy urnach. Kiedykolwiek by wybory nie były.

* autor prosił, żeby tekst ukazał się pod zmienionym imieniem i nazwiskiem

Źródło artykułu: