Od dziewczyny z okładki do Żelaznej Damy - kobiety w męskim świecie polskiej piłki

Zdjęcie okładkowe artykułu: PAP / Stach Leszczyński / Na zdjęciu: Izabella Łukomska-Pyżalska
PAP / Stach Leszczyński / Na zdjęciu: Izabella Łukomska-Pyżalska
zdjęcie autora artykułu

Żelazna dama, kobieta pracująca z Białegostoku, shark-atrapa, filantropka z Niecieczy, dziewczyna z okładki i zapomniana pionierka - jak kobiety radzą sobie w zmaskulinizowanej polskiej piłce?

Kobiety w świecie futbolu nie mają łatwo. Tym bardziej w środowisku, w którym szowinistyczny żart prezesa PZPN spotyka się z rechotem aprobaty. Kiedy Zbigniew Boniek napisał na Twitterze do rzecznik prasowej Ekstraklasy SA Karoliny Hytrek-Prosieckiej, że "w rozmowie o piłce baba mu niepotrzebna", zebrał więcej polubień niż usłyszał głosów oburzenia. Więcej o tym TUTAJ.

W Niemczech kobieta sędziuje mecze Bundesligi, a we Francji trenerkom zdarzyło się prowadzić męskie zawodowe zespoły. Na to Polska nie jest jeszcze gotowa, ale i nad Wisłą panie powoli zaczynają rozpychać się łokciami.

Żelazna dama

Martyna Pajączek miała być w piłce tylko na chwilę, a została najbardziej wpływową kobietą w polskim futbolu. Gdy w 2011 roku Andrzej Dadełło kupił II-ligową Miedź Legnica, oddelegował do pracy w klubie swoich zaufanych ludzi z DSA Financial Group SA, w tym Pajączek. Była dyrektorem marketingu i PR, ale w Miedzi została rzucona na głębszą wodę i została prezesem.

ZOBACZ WIDEO "Druga połowa". Bez dopingu na meczu Wisły Kraków. "Cała liga powinna mówić o problemie"

- Andrzej przyszedł do biura i powiedział: "Weź Martyna, idź im coś podpowiedź". Gdzie, co, ja? "No weź, idź, popatrz jak to wygląda" - wspominała w rozmowie z "Weszło!". - Nie chciał, żeby zespół z jego rodzinnego miasta zniknął. Miało to być tylko na chwilę, ale to jest właśnie cała piłka, że jak już w nią wdepnęłam, to zostałam - mówiła portalowi "Łączy Nas Piłka".

Chodziła do szkoły muzycznej, studiowała historię sztuki, a zanim trafiła do biznesu, uczyła w liceum języka polskiego i wiedzy o sztuce. Ma duszę humanistki, ale w środowisku mówi się o niej "Żelazna Dama". Miedź zastała drewnianą, ale szybko zaczęła stawiać betonowe fundamenty. W minionym roku klub pierwszy raz w historii awansował do ekstraklasy.

Czytaj również -> Rząd przeznaczy 130 mln zł na rozwój akademii

Po awansie Miedzi do I ligi została wybrana do zarządu Pierwszej Ligi Piłkarskiej - odpowiednika Ekstraklasy SA, który zarządza rozgrywkami I ligi. - Znakomicie zorganizowana, świetnie zarządza - taka prawdziwa "Strong Lady". Moja prawa ręka - mówił o niej Michał Listkiewicz.

W lipcu 2016 roku zastąpiła go na stanowisku prezesa PLP, a cztery miesiące później została pierwszą kobietą w zarządzie PZPN. Za jej kadencji I liga przestała wyglądać jak brzydsza, niechciana przez nikogo siostra ekstraklasy. Rozgrywki zyskały sponsora tytularnego (najpierw Nice, teraz Fortunę), a mecze ładnie opakował Polsat. Udało jej się przekształcić PLP w prężnie działającą organizację.

Martyna Pajączek jest pierwszą kobietą w zarządzie PZPN. Na zdjęciu w otoczeniu innych najwyższych rangą działaczy federacji / fot. PZPN
Martyna Pajączek jest pierwszą kobietą w zarządzie PZPN. Na zdjęciu w otoczeniu innych najwyższych rangą działaczy federacji / fot. PZPN

Pajączek świetnie odnalazła się w zdominowanym przez mężczyzn środowisku. - Bycie rodzynkiem w polskiej piłce ma plusy i minusy, ale nie mogę powiedzieć, żebym spotkała się ze złym traktowaniem z powodu płci. Jestem pozytywną osobą, staram się budować, a nie niszczyć. Nie dałam powodów, żeby mnie źle traktować - tłumaczyła na łamach "Gazety Wyborczej".

W czerwcu 2018 roku świętowała z Miedzią historyczny awans do ekstraklasy, ale niedługo później zrezygnowała z funkcji prezesa, by skupić się na pracy w PLP i PZPN. Została członkiem rady nadzorczej klubu i przewodniczącą rady nadzorczej DSA Financial Group SA.

Żadnej pracy się nie boi

W ślady Pajączek idzie Agnieszka Syczewska z Jagiellonii Białystok. W sierpniu 2008 roku zaczynała jako asystentka zarządu, a dziś sama jest wiceprezesem, który trzyma w ryzach cały klub. Kibicowała żółto-czerwonym ("W Białymstoku trudno jest nie interesować się Jagiellonią"), ale kiedy jako świeżo upieczona absolwentka prawa szła na rozmowę kwalifikacyjną, nie wiedziała, że będzie ubiegała się o posadę w Jagiellonii.

- Lokalna headhunterka wysłała mi ogłoszenie o pracę na stanowisko: "Asystent prawny zarządu w organizacji społecznej". To był błąd w ogłoszeniu. Teraz nikt mi w to nie uwierzy, ale poszłam na tę rozmowę kwalifikacyjną ot tak, żeby poćwiczyć sobie takie sytuacje. Nastawiałam się na pracę w Warszawie - mówiła "Weszło!".

Jagiellonia jest dziś, jak na polskie warunki, świetnie zorganizowanym przedsiębiorstwem, ale kiedy Syczewska zaczynała w niej pracę, każdy pracownik był od wszystkiego. - Drużyna grała wtedy w Pucharze Polski i PZPN przysłał nam stosowne naszywki na koszulki. W biurze pracowały wtedy chyba ze cztery panie, więc siedziałyśmy cały dzień w jakiejś pralni i je przyszywałyśmy - wspominała.

Po dwóch miesiącach trafiła do Najwyższej Komisji Odwoławczej PZPN, w której zasiada do dziś. W styczniu 2009 roku doszedł jej kolejny obowiązek i została rzecznikiem prasowym, a kilka tygodni później znalazła się w oku cyklonu. PZPN ukarał Jagiellonię za korupcję, więc Syczewska miała podwójną pracę: i jako PR-owiec, i jako prawnik.

Szybko pięła się w hierarchii. Jest kobietą pracującą, która żadnej pracy się nie boi. Została dyrektorem zarządzającym, weszła do zarządu, pozostając jednocześnie rzecznikiem prasowym i radcą prawnym. To 34-latka odpowiada dziś za codzienne funkcjonowanie wicemistrza Polski. Za jej kadencji Jagiellonia przeprowadziła się na nowoczesny stadion i doczekała się centrum treningowego z prawdziwego zdarzenia.

- W piłce nożnej jest miejsce dla kobiet i w wielu aspektach możemy być nawet lepsze niż mężczyźni. Ale chwalę sobie pracę w męskim środowisku, faceci są konkretni i łatwiej się z nimi dogadać. Nie widzę żadnych minusów dla mnie płynących z faktu, że piłka to męski świat - mówi.

Shark-atrapa

Pajączek i Syczewska świetnie odnalazły się w świecie piłki, ale Marzenę Sarapatę prowadzenie Wisły Kraków przerosło. Miała jej "przywrócić chwałę", tymczasem swoimi nieudolnymi rządami doprowadziła klub na skraj przepaści, narażając się na odpowiedzialność karną i utratę prawa wykonywania zawodu radcy prawnego. Więcej o tym TUTAJ.

W sierpniu 2016 roku, po tym jak Towarzystwo Sportowe "Wisła" odbiło klub z rąk Jakuba Meresińskiego, została pierwszą w historii kobietą-prezes Białej Gwiazdy. Jako "mająca Wisłę w sercu" cieszyła się poparciem trybun i otrzymała duży kredyt zaufania. Tymczasem przez dwa i pół roku jej rządów dług spółki wzrósł z 12-18 mln zł w chwili przejęcia, do ponad 40 mln zł.

Zbyt dosłownie interpretowała hasło, że "Wisła to wielka rodzina". Pozwoliła, by klub oplotła rodzinno-koleżeńska sieć powiązań, na której korzystali wszyscy, tylko nie Biała Gwiazda. W 2018 roku dwuosobowy zarząd spółki pobrał wynagrodzenie w wysokości 910 tys. zł! Najwyższe w historii - nawet w czasach największej prosperity Bogusław Cupiał nie wypłacał zarządowi takich pensji.

Nie tylko nadużyła zaufania kibiców, ale też zostawiła klub bez środków, a na koniec wystawiła go na pośmiewisko, oddając Vannie Ly i Matsowi Hartlingowi. Była jednym z architektów umowy i podpisała ją jako prezes odstępującego akcje TS "Wisła", a to właśnie nieudolna sprzedaż sprawiła, że na przełomie grudnia i stycznia Wisła istniała tylko teoretycznie: nie miała władz, licencji i nie było nawet wiadomo, kto jest jej właścicielem.

Czytaj również -> Błaszczykowski odpowiedział Bońkowi

Sarapata doszczętnie skompromitowała się też układem z "Sharksami" - bojówką wiślackich chuliganów, która przekształciła się w organizację przestępczą. To właśnie oni mieli umieścić ją na czele piłkarskiej spółki, co ujawnił w głośnym reportażu Szymon Jadczak z TVN. Za jej kadencji to chuligani mieli nieformalnie sprawować władzę w klubie, przez co prezes zyskała pseudonim "Shark-Atrapa".

22 grudnia, zgodnie z zapisami umowy z Ly i Hartlingiem, zrezygnowała z funkcji prezesa piłkarskiej Wisły SA, a 28 grudnia, gdy mijał termin realizacji osławionego przelewu, zrezygnowała też z funkcji prezesa stowarzyszenia. Rezygnację wysłała pocztą na adres klubu i zapadła się pod ziemię. Piłkarski Poker

Sarapata jest w Krakowie spalona i musi zaczynać życie od nowa. Danuta Witkowska natomiast prędzej czy później doczeka się w Niecieczy pomnika. Wraz z mężem Krzysztofem uprawia rzadko dziś spotykaną filantropię, a do tego sprawiła, że o maleńkiej, liczącej niespełna 700 mieszkańców wsi, dowiedziała się cała Europa.

W Polsce było o niej głośno już za sprawą firmy Bruk-Bet, ale po awansie Słoni do Lotto Ekstraklasy, zainteresowali się nią dziennikarze z Anglii, Holandii czy Niemiec. Nieciecza to absolutnie najmniejsza miejscowość w historii polskiej piłki, która ma swojego przedstawiciela w najwyższej lidze.

Witkowskim zależało jednak na tym, by stworzyć mocny klub właśnie w Niecieczy, rodzinnej miejscowości Krzysztofa. W dziesięć lat Słonie przeszły drogę z V ligi do ekstraklasy, w której zameldowały się w 2015 roku. Po awansie do elity Witkowscy z własnych środków wznieśli całkiem nowy stadion i rozbudowali bazę treningową. A to wszystko wśród rozciągających się aż po horyzont pól kukurydzy.

Termalica Bruk-Bet, jak dziś nazywa się klub, ma twarz Krzysztofa, ale na co dzień rządzi nią Danuta. Działa w cieniu, ale kiedy trzeba, potrafi uderzyć pięścią w stół, a piłkarze nie raz musieli wysłuchać jej tyrady. To ona ma decydujący głos przy zatrudnianiu zawodników nie tylko w kwestii finansów, ale też sportowej przydatności. Bruk-Bet to rodzinna firma i podobnie jest z klubem - zaufanym doradcą pani prezes w kwestiach sportowych jest jej brat, Jan Pochroń.

Witkowska wprowadziła Słonie do elity, ale w trzecim sezonie występów w najwyższej lidze zaczęła tracić kontrolę nad tym, co dzieje się w klubie. Po niespodziewanym zwolnieniu Czesława Michniewicza, który wprowadził zespół do grupy mistrzowskiej, wszystko w Niecieczy posypało się jak domek z kart. W kolejnym sezonie drużyna z hukiem spadła z ekstraklasy, a dziś jest I-ligowym średniakiem.

Witkowski rzadko udziela wywiadów, a jego żona w ogóle nie zabiera głosu publicznie. A gdy raz to zrobiła, to tak, że mówiła o tym cała Polska. Zarówno ze względu na formę przekazu, jak i jego treść. W przerwie (!) rozegranego 20 kwietnia 2018 roku meczu ze Śląskiem Wrocław (1:2) na stronie internetowej klubu pojawił się komunikat o objętości SMS:

"To co działo się w Niecieczy w pierwszej połowie to piłkarski poker. Prezes Bruk-Bet Termalica Nieciecza KS, Danuta Witkowska".

Komisja Ligi nałożyła na nią za to grzywnę w wysokości 2 tys. zł.

Dziewczyna z okładki

Na przełomie wieków Izabella Łukomska-Pyżalska była króliczkiem Playboya, zarówno w polskiej, jak i amerykańskiej edycji. Wdzięczyła się też na stronach innych pism dla mężczyzn, a jeszcze w 2007 roku była dziewczyną z okładki "CKM". "Zrób z nią brum, brum" - zachęcał tytuł. Kiedy cztery lata później "Iza Najlepsze Ciało w Polsce" kupiła z mężem Wartę Poznań przecierano oczy ze zdumienia.

Izabella Łukomska-Pyżalska na początku mocno zaangażowała się w pracę w Wacie Poznań.
Izabella Łukomska-Pyżalska na początku mocno zaangażowała się w pracę w Wacie Poznań.

O inwestycji byłej modelki w podupadającego dwukrotnego mistrza Polski pisały "Le Monde" czy "USA Today", a rzecznik prasowy klubu Hubert Niedzielski w środku nocy odbierał telefony od dziennikarzy z Chin, Indonezji czy Japonii. Łukomską-Pyżalską cieszyło zainteresowanie mediów. - Połączenie Playboya z piłką nożną to była bomba - mówiła.

Szybko zaprzeczyła krzywdzącym stereotypom o pięknych blondynkach. W styczniu 2011 roku nie stanęła na czele Warty jako króliczek Playboya, tylko 34-letnia prężnie działająca buisnesswoman, właścicielka firmy deweloperskiej Family House i jedna z najbogatszych kobiet w kraju.

Przejęcie klubu przez Pyżalskich uskrzydliło Zielonych. Jesienią ciągnęli się w ogonie tabeli, a wiosną byli rewelacją rozgrywek i spokojnie utrzymali się w lidze. Udana runda rozbudziła apetyt prezes, która złożyła odważną deklarację: - Chcemy, by Warta awansowała do ekstraklasy w przyszłym sezonie, Jeśli tak się stanie, wezmę udział w rozbieranej sesji zdjęciowej.

Z obietnicy nie musiała się wywiązywać. W trakcie sezonu rozkręciła w Ogródku trenerską karuzelę, zatrudniając czterech szkoleniowców w ciągu dziesięciu miesięcy. Brak stabilizacji odbił się na postawie drużyny, która skończyła rozgrywki na 10. miejscu. Łukomskiej-Pyżalskiej szybko znudziła się zabawa w piłkę. W przerwie zimowej kolejnego sezonu zakręciła kurek z pieniędzmi. - Mam dosyć wydawania pieniędzy na nieudolną drużynę, której stworzyłam idealne warunki do pracy - mówiła.

Ograniczyła finansowanie klubu do minimum. Doszło nawet do tego, że piłkarze jeździli na wyjazdy prywatnymi samochodami. Warta spadła do II ligi, a rok później nie ubiegała się nawet o licencję na grę w tej lidze i została zdegradowana szczebel niżej. Paradoksalnie, to było oczyszczenie. Sytuacja w klubie się ustabilizowała, a po czterech sezonach Pyżalscy wprowadzili Wartę z powrotem do I ligi. Po powrocie do punktu wyjścia, we wrześniu ubiegłego roku, małżeństwo sprzedało klub Bartłomiejowi Farjaszewskiemu za 9,5 zł.

Pionierka

Szlak Pajączek, Syczewskiej, Sarapacie, Witkowskiej i Łukomskiej-Pyżalskiej przetarła Katarzyna Sobstyl. W latach 2006-2012 była prezesem Ruchu Chorzów, 14-krotnego mistrza Polski. Trafiła do Niebieskich w podobny sposób co Pajączek do Miedzi - pracowała w "Reporterze", firmie odzieżowej należącej do ówczesnego właściciela Ruchu - Mariusza Klimka. Miała wtedy raptem 33 lata.

- Właściciele Ruchu wiedzieli, że jestem menadżerem, który ma pomysł na to, jak z klubu sportowego zrobić sprawnie działające i nowoczesne przedsiębiorstwo. Fakt, że jestem kobietą, budził początkowo sensację w środowisku piłkarskim. Zastanawiano się, czy przedstawicielka płci pięknej da sobie radę w środowisku zdominowanym przez mężczyzn. Na szczęście szybko udało mi się rozwiać te wątpliwości - mówiła w wywiadzie, którego w marcu 2011 roku udzieliła… Łukomskiej-Pyżalskiej. Rozmowa ukazała się na stronie internetowej Ruchu z okazji Dnia Kobiet.

Za jej kadencji Ruch wrócił do ekstraklasy, jako pierwszy klub piłkarski w Europie Wschodniej zadebiutował na giełdzie. Do tego, wzorem Barcelony i UNICEF, reklamował na strojach fundację Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy - pod tym względem był w kraju pionierem. To dzięki niej w lutym 2008 roku Wielkie Derby Śląska zostały zorganizowane na Stadionie Śląskim w Chorzowie. Starcie Ruchu z Górnikiem Zabrze na żywo obejrzało ponad 40 tys. kibiców.

Przygoda Sobstyl z Ruchem dobiegła końca wraz z odejściem Klimka. Gdy w kwietniu 2011 roku jego akcje przejął Dariusz Smagorowicz, zostając tym samym większościowym udziałowcem klubu, dni prezes przy Cichej 6 były już policzone. Utrzymała się na stanowisku do maja 2012 roku, kiedy w roli prezesa zastąpił ją sam Smagorowicz.

Nowy właściciel Ruchu źle oceniał jej pracę, a sam doprowadził Niebieskich do upadku. Natomiast inne kluby ekstraklasy potrafiły ją docenić i dostała kilka propozycji pracy. Pierwsza kobieta-prezes w historii ekstraklasy odeszła jednak od piłki. Od 2013 roku jest w zarządzie parku wodnego NEMO w Dąbrowie Górniczej.

Źródło artykułu:
Czy kobiety powinny znaczyć więcej w polskiej piłce?
Tak
Nie
Zagłosuj, aby zobaczyć wyniki
Trwa ładowanie...
Komentarze (6)
avatar
MrLouie
9.03.2019
Zgłoś do moderacji
0
0
Odpowiedz
W Niemczech kobieta sędziuje mecze Bundesligi, a we Francji trenerkom zdarzyło się prowadzić męskie zawodowe zespoły. Na to Polska nie jest jeszcze gotowa. Czytaj całość
avatar
Henryk Bubczyk
9.03.2019
Zgłoś do moderacji
0
2
Odpowiedz
''została wybrana do zarządu Pierwszej Ligi Piłkarskiej - odpowiednika Ekstraklasy'' - pomyslalem ze to jakas baba napisala ten artykul, ale nie, wjezdzam na gore a tam jakis maciej, a raczej Czytaj całość
avatar
zbych22
8.03.2019
Zgłoś do moderacji
1
0
Odpowiedz
Wszyscy prężnie i pięknie działają,a z polską piłką coraz gorzej.