Władysław Kozakiewicz wspomina igrzyska w Moskwie. "To był mój gest wyzwolenia"

Zdjęcie okładkowe artykułu: PAP / ITAR-TASS / Władysław Kozakiewicz cieszy się z wywalczenia złotego medalu na Igrzyskach Olimpijskich w Moskwie. Za chwilę pokaże publiczności na Łużnikach swój słynny gest.
PAP / ITAR-TASS / Władysław Kozakiewicz cieszy się z wywalczenia złotego medalu na Igrzyskach Olimpijskich w Moskwie. Za chwilę pokaże publiczności na Łużnikach swój słynny gest.
zdjęcie autora artykułu

- To był mój gest wyzwolenia. Wyzwoliłem złość, która się we mnie kłębiła. Wtedy chyba każdy Polak marzył o tym, żeby coś takiego pokazać - mówi o swoim słynnym geście Władysław Kozakiewicz, złoty medalista igrzysk olimpijskich w Moskwie.

W tym artykule dowiesz się o:

Grzegorz Wojnarowski, WP SportoweFakty: Pana zwycięstwo na igrzyskach olimpijskich w Moskwie w 1980 roku i słynny "gest Kozakiewicza", pokazany wrogo nastawionej do pana publiczności, to jeden z najbardziej pamiętnych momentów w historii polskiego sportu. Niektórzy nadają mu "niepodległościowe" znaczenie, bo przecież w tamtych czasach byliśmy zależni od Związku Radzieckiego. Jak wspomina pan tamten czas, tamte igrzyska i swój sukces?

[b][tag=8700]

Władysław Kozakiewicz[/tag], złoty medalista Igrzysk Olimpijskich w Moskwie w 1980 roku:[/b] W latach 70. na trójmeczach Polska - ZSRR - NRD byliśmy często chłopcami do bicia. To nas wkurzało, tym bardziej że nasi rywale nie zawsze wygrywali w czysty sposób. Na przykład przed igrzyskami w Moskwie, na halowych mistrzostwach Europy w Sindelfingen przegrałem, bo przyjechali Rosjanie i dzień przed zawodami zmienili dołek, w który wkłada się tyczkę. Oczywiście wygrał ich reprezentant Konstantin Wołkow i jeszcze się odgrażał, że zobaczę, co będzie w Moskwie.

Sowieci byli butni, chcieli, żeby zwycięstwo było po ich stronie bez względu na wszystko. A ja się im zawsze stawiałem. My Polacy mamy to chyba we krwi, że każdy może nas ograć, ale Rosjanin nie.

Na olimpiadzie w Moskwie były oszustwa na taką skalę, że to się nie mieściło w głowie. Im było wszystko jedno, kto startuje, oni musieli wygrać. Gimnastyczka Nadia Comaneci dostała srebrny medal, chociaż była dużo lepsza od Nellie Kim, dopiero po proteście wręczono dwa złote medale.

Ja się bałem, że w skoku o tyczce też będą oszukiwać. I tak robili. Nie wiem, ile tak naprawdę wtedy skoczyłem, może i sześć metrów. Z daleka nie widać przecież, na jakiej dokładnie wysokości jest poprzeczka. Rosjaninowi mogli ją obniżać o 5-10 centymetrów, a pozostałym o tyle podnosić i nikt by tego nie zobaczył. Nie wolno było nam podejść pod miarkę, która jest na stojakach.

ZOBACZ WIDEO: Polka zachwyciła miliony internautów. Dziś jest bohaterką filmu "Out of Frame"

Do tego jeszcze szowinistyczni kibice. 

Cały czas gwizdali na Polaków. Jak już wszyscy poodpadali i zostałem w konkursie sam, gwizdali tylko i wyłącznie na mnie. Po udanej próbie 5,70, skoku, która dała mi złoty medal, zadowolony z tego, że teraz mogą mi już skoczyć, pokazałem ten słynny gest. Chciałem im pokazać, że mogą się pocałować gdzieś.

Drugi raz zrobiłem to po poprawieniu rekordu świata. Wtedy walczyłem już tylko sam ze sobą, a mimo to kibice okazywali mi swoją wrogość. Dlaczego? Dlatego, że byłem z Polski. A dlatego, że byłem z Polski, to im tego "wała" pokazałem.

Byłem z tego niesamowicie zadowolony. Uważałem, że zrobiłem bardzo dobrze i że każdy na moim miejscu zachowałby się tak samo. Nie wiedziałem jednak, że macki radzieckiej ośmiornicy sięgają tak daleko. Już na drugi dzień w Moskwie zebrała się komisja dyscyplinarna, była przygotowana moja dyskwalifikacja.

Był telefon do pierwszego sekretarza PZPR Edwarda Gierka, do szefa naszej ekipy, no i wezwano mnie na dywanik. Dzień po zawodach, wcześnie rano. Jak mnie wezwano to myślałem, że dostanę jakąś nagrodę. A musiałem się tłumaczyć.

- Wiesz co, mamy problem - usłyszałem od ówczesnego prezesa naszego komitetu olimpijskiego Mariana Renke. - Jaki? - zapytałem. - Przecież wiesz, co pokazałeś kibicom. - No pewnie, wszyscy to widzieli. Wała im pokazałem! - powiedziałem, zadowolony jak diabli. - Tylko że Gierek dostał pismo, że obraziłeś naród radziecki. Chcą ci zabrać medal i dożywotnio cię zdyskwalifikować.

Dopiero wtedy sobie pomyślałem, że mogłem trochę przesadzić. Na szczęście o tym, co działo się w Moskwie, wiedział cały świat. W Międzynarodowym Komitecie Olimpijskim widzieli oszustwa, do jakich dochodziło. Wiedzieli też, że jestem buńczucznym człowiekiem. Szef MKOl Juan Antonio Samaranch wziął mnie w obronę i powtórzył moje tłumaczenie - że zawsze tak robię, kiedy wygrywam, a już szczególnie kiedy poprawiam rekord świata.

Chociaż igrzyska w Moskwie zostały zbojkotowane przez wiele krajów, wszędzie było o panu głośno.

Nawet Amerykanie w prestiżowym magazynie lekkoatletycznym "Track & Field" na pierwszej stronie napisali, że Kozakiewicz pokazał moskiewskim zwierzętom, co naprawdę o nich myśli. No i dobrze, bo tak było.

Niektórzy uważają, że dokładnie pan to wszystko zaplanował.

Zrobiłem to, co chciałem zrobić, ale nie miałem tego w planach. Nie przypuszczałem, że kibice będą dla mnie gwizdać. Sportowi kibice zachowują się inaczej. Gdyby na igrzyskach nie było oszustw, gdyby publika nie gwizdała, nie byłoby też mojego gestu. A to była "swołocz", której pokazałem, że Polak może wygrać nawet i w Moskwie. I byłem z tego bardzo dumny.

Sowieci chcieli, żeby wręczenie panu złotego medalu przeszło niezauważone.

Byli na tyle bezczelni, że ceremonię wręczenia medalu zrobili tuż przed godziną 22, gdy stadion był już pusty. Chcieli zrobić mi na złość i nie czekali na kolejny dzień.

Pewnie w ciągu tych już prawie 40 lat od wydarzeń z Moskwy wielu ludzi dziękowało panu za tamto zwycięstwo i tamten gest.

Przez pierwsze kilka lat miałem przez to nieprzyjemności. Taki był rząd i taki związek, całkowicie komunistyczne, który rzucał mi kłody pod nogi, zabierał paszporty i dyskwalifikował za byle co albo pod fałszywymi zarzutami. Ale mnie potrzebowali i dlatego czasami nawet skracali te dyskwalifikacje, żebym mógł startować i wygrywać. Zwykli ludzie mi jednak dziękowali. Myślałem, że za złoto i rekord świata. Ale oni dziękowali też za tego "wała". Nie przypuszczałem, że dla Polaków to było aż tak ważne. Dziękowali mi mężczyźni i kobiety, profesorowie i stoczniowcy, niektórzy ze łzami w oczach. Wydawali się dumni, że mogą mnie poznać czy mi pogratulować.

Takie były czasy, że Rosjanie stali przy naszej granicy, zastanawialiśmy się, czy wejdą czy nie wejdą. Odczuwaliśmy, że nas nienawidzą. A mój gest był takim gestem wyzwolenia. Wyzwoliłem złość, która się we mnie kłębiła. Wtedy chyba każdy Polak marzył o tym, żeby coś takiego pokazać. Można było wyjść na ulicę, wykrzyczeć swoją złość, tylko co z tego? A tam była okazja, żeby została zauważona. Mogłem odpłacić się za to, jak podchodzono tam do nas. Odczuwaliśmy tą nienawiść do nas, obojętnie kto startował i w jakiej dyscyplinie.

Skąd brała się ta niechęć?

Radziecka propaganda była taka, że oni nas żywią, a sami nie mają co do gęby włożyć. Na każdym produkcie, który można było kupić w Moskwie, była podana cena, przykładowo 2 ruble, a na dole dopisek "30 kopiejek dla Polski". Do takiego kraju, na który się łoży, a przez to samemu nic się nie ma, można czuć niechęć.

Dodam jeszcze, że w Moskwie była najgorsza olimpiada, jaka kiedykolwiek się odbyła. Olimpiada całkowicie polityczna, ZSRR chciał się pokazać jako niesamowity kraj, inne państwa się nie liczyły. Byłem cztery lata wcześniej w Montrealu i przekonałem się, że igrzyska to najcudowniejsza rzecz, jaka może sportowca spotkać, a w Związku Radzieckim byliśmy zwierzętami trzymanymi za kratami i za drutem kolczastym. Ja tak się wtedy czułem.

Miał pan później jakiś kontakt z Konstantinem Wołkowem, który zdobył srebrny medal ex aequo z Tadeuszem Ślusarskim?

Ostatnio zobaczyłem go na Facebooku i złość mu jeszcze nie przeszła. Wychylił się z tekstem, że w Moskwie Kozakiewicz skakał na tyczkach, które jeszcze nie były dopuszczone, siedział na ławce i coś do nich przyklejał. Że niby ukrywałem tą tyczkę. A to jest całkowita nieprawda. Tego sprzętu używałem już dwa lata wcześniej, korzystając z niego przegrałem z Wołkowem w Sindelfingen.

Odpowiedziałem, że Wołkow chyba najadł się jakichś śmiesznych witamin. On zaczął się wściekać jeszcze bardziej i wypisywać, że w jego oczach oszukiwałem. Niech sobie tak myśli, ale tak nie było.

Pan Bohdan Tomaszewski opowiadał mi, że kierowca autokaru, który zabierał sportowców, dziennikarzy i działaczy ze stadionu Łużniki w dniu mojego zwycięstwa nie wpuścił Wołkowa do środka. Pan Bohdan był wtedy w środku, widział tę scenę i mi o niej opowiedział. A ja się cieszyłem.

Często słyszy pan, że odniósł jedno z największych polskich zwycięstw na rosyjskiej ziemi?

Nie chcę się chwalić, ale bardzo często. Często mówią o tym, że w Moskwie stało się coś niezwykłego. Wygrać to jedno, ale w taki sposób, jak ja to zrobiłem, to co innego. Pokazałem wrogiej publice, co o niej myślę, a ona musiała to przecierpieć. Ludzie wielokrotnie mówili mi, że to było coś bardzo ważnego dla Polaków. Długo to do mnie dochodziło, długo nie mogłem uwierzyć, że to było dla nich aż tak istotne. Teraz już wiem, że było. Do tej pory czasem ktoś zagadnie, podziękuje, odzywają się dziennikarze. Cieszy mnie, że ludzie wciąż pamiętają. I mówią do siebie: "Uważaj, bo pokażę ci gest Kozakiewicza".

Źródło artykułu: