Igor Milicić: Nie jestem wygodny dla ludzi (wywiad)

Zdjęcie okładkowe artykułu: Newspix / Piotr Kieplin / Na zdjęciu: Igor Milicić
Newspix / Piotr Kieplin / Na zdjęciu: Igor Milicić
zdjęcie autora artykułu

- Nie jestem wygodny dla ludzi. Moje rozmowy są merytoryczne, nie lubię rzucać farmazonów. Mam swoją wizję, która nieco różni się od większości trenerów i ludzi z branży - mówi w wywiadzie dla WP SportoweFakty Igor Milicić, trener Anwilu Włocławek.

Karol Wasiek, WP SportoweFakty: Siedzi przede mną najlepszy trener w Energa Basket Lidze?

Igor Milicić, trener Anwilu Włocławek: Tego nie wiem. Ocenę pozostawiam innym. Ja na pewno jestem mistrzem Polski.

Jak w takim razie smakuje mistrzostwo Polski?

Znakomicie. To jest niesamowite uczucie. Nie ukrywam, że włożyliśmy mnóstwo wysiłku w to, by na sam koniec patrzeć na innych z góry. Ale o to właśnie chodzi w sporcie.

Pan, jako jedyny w historii, zdobywał złoto z Anwilem jako zawodnik i jako trener. W której roli łatwiej je osiągnąć?

Jako zawodnik. Bez dwóch zdań. Praca trenera jest bardziej skomplikowana i złożona. Szkoleniowiec ma na sobie znacznie większą odpowiedzialność.

Mistrzostwo Polski w czwartym roku pracy w roli trenera można uznać za sukces. A nie wolno zapominać o tym, że sporo już pan doświadczył w tym zawodzie. Najpierw wyrzucenie z AZS-u, później fatalna porażka z Czarnymi w ćwierćfinale.

Zgodzę się z tym, że w swojej krótkiej trenerskiej karierze przeżyłem już ciężkie momenty. Ale one mnie wzmocniły wewnętrznie. Uważam, że w pewnych sytuacjach jestem spokojniejszy.

[b]

Trudniejsze było rozstanie z AZS-em czy porażka z Czarnymi?[/b]

Dla mojej rodziny znacznie trudniejsze było rozstanie z AZS-em. Byliśmy mocno związani z tym miejscem, poza tym zespół pod moją wodzą notował najlepszy wynik w historii klubu. Przygotowywałem tę drużynę pod historyczny rezultat w fazie play-off. Niestety nie dane mi było dokończyć tej pracy.

Wtedy wszystko rozleciało się jak domek z kart w ciągu kilku dni...

Prawda jest taka, że "polowanie" na moją osobę zaczęło się od stycznia. Tak naprawdę, od momentu, gdy zaczęło nam świetnie iść.

Ostatnio w "Przeglądzie Sportowym" pojawił się taki tytuł: "Niechciany w Koszalinie ze złotem we Włocławku". To prawda, że AZS też sporo stracił finansowo na rozstaniu z panem?

Tak. Wygrałem sprawę w sądzie z AZS-em i przez to obecny zarząd koszalińskiego klubu musi ponosić konsekwencje działań poprzednich władz. Tyle na ten temat. Ja jestem zadowolony z rozwoju wydarzeń, a AZS stracił dużo.

Po zeszłorocznej porażce z Czarnymi pana posada wisiała na włosku?

Tak. Praktycznie byłem już poza Anwilem. We Włocławku środowisko jest bardzo wymagające i wydawało mi się, że nie dostanę kolejnej szansy. Stało się jednak inaczej. Muszę podziękować trzem sponsorom, którzy stanęli murem za mną, a także prezesowi Lewandowskiemu. On to wziął na swoje barki. Było też kilka osób z zaplecza klubu, które wierzyły w moje umiejętności.

Po meczu o Superpuchar Polski nazwał pan swój zespół "Anwil 2.0". To była kompletnie inna drużyna niż w poprzednim sezonie. Skąd pomysł na tak radykalną zmianę filozofii budowania zespołu i gry? To finanse do tego pana zmusiły?

Nie. Modyfikacja zespołu miała nastąpić już przed sezonem 2016/2017. Już wtedy mieliśmy grać szybszą koszykówkę. Nie do końca wszystko ułożyło się tak jak planowaliśmy. Zostały popełnione błędy w budowaniu składu. Biorę to na siebie.

Na kolejnej stronie Igor Milicić mówi o budżecie, transferach i porównuje Hosleya z Woodsem W trakcie sezonu w rozmowie z portalem polskikosz.pl stwierdził pan: "Anwil ma 5-6 budżet w lidze". Wielu w to nie uwierzyło, ja także.

Wiem, że wiele osób to boli, ale taka jest prawda.

Prawie wszystkie transfery okazały się celne: Almeida, Nowakowski, Hosley czy Zyskowski.

W doborze zawodników mieliśmy dużo szczęścia. Udało się trafić ze wszystkimi zakupami za dwa razy mniejszą cenę. Podpisaliśmy zawodników bardziej atletycznych, którzy po pokonaniu Nymburka na turnieju w Toruniu uwierzyli, że ta szybka gra przyniesie efekty. Było dużo biegania i przez to było sporo otwartych pozycji na początku akcji. Nazwaliśmy nasz atak: "Anwil 8 seconds". To było wszystko rozgrywane po liniach i zgodnie z pewnym szablonem, ale musiało się zakończyć w pierwszych ośmiu sekundach.

Jakich argumentów pan użył w rozmowach z zawodnikami, żeby przekonać ich do przejścia do Anwilu, który poniósł tak spektakularną klęskę?

Nie ukrywam, że szukałem zawodników, którzy byli w lekkiej desperacji. Takich, którzy chcą się pokazać, są ambitni i pasują jednocześnie do naszego stylu gry. Razem z członkami sztabu szkoleniowego wykonaliśmy tytaniczną pracę przed sezonem. Czasami siedzieliśmy przed komputerem po 20 h na dobę, żeby znaleźć takich zawodników, którzy mieszczą się w naszym limicie finansowym. To zawsze jest trochę loteria, ale tym razem szczęście nam dopisało. Tak jednak nie można działać w nieskończoność.

[b]

Nie powiedział pan o jednej ważnej rzeczy - o dobrych relacjach z agentami zawodników.[/b]

To ważny element całej układanki. Agenci już wiedzą, że w Anwilu dobrze pracuje się z zawodnikami, których wartość z każdym miesiącem wzrasta. W negocjacjach to ma znaczenie. Te dobre relacje należy "pielęgnować". Jak się nie ma dużej kasy do wydania, to trzeba mieć inne atuty, z których można później skorzystać.

Tak też do Włocławka trafił Quinton Hosley? On przecież w Anwilu nie zarabiał aż tak wielkich pieniędzy.

Dla Anwilu nie są to aż tak małe pieniądze, to jeden z najlepiej opłacanych zawodników w naszym składzie. Prawdą jest jednak fakt, że Quinton przyszedł do nas, bo widział, że może sięgnąć po kolejne mistrzostwo. To jest gość, który kocha kolekcjonować tytuły.

Z kimś się trudniej pracuje - z Hosleyem czy Woodsem?

Do jednego i do drugiego trzeba umieć podejść. Z Hosleyem mieliśmy spore tarcia na początku przygody, w trakcie i przed play-offami, tak aby to się wszystko idealnie ułożyło. Z Woodsem z kolei nie miałem nawet najmniejszego problemu. To bardzo mądry gracz, który uwierzył w mój pomysł. Z perspektywy czasu mogę zdradzić, że zawarłem z nim specjalny układ.

Patrząc na koszykarskie elementy: co takiego miał Hosley, że się na niego zdecydowaliście, mimo że przez kilka tygodni szukaliście rozgrywającego?

Hosley daje niesamowitą jakość w obronie, zwłaszcza w tych systemach, które preferujemy. Przyznaję, że na początku Hosley za dużo grał z piłką w rękach. Musieliśmy o tym porozmawiać, bo nasz atak trochę przez to szwankował. On jest znacznie groźniejszy, gdy piłkę oddaje i kreuje pozycje kolegom. To pokazują statystyki: Hosley był drugim podającym w Anwilu Włocławek.

Czy prowadziliście rozmowy z Nicolásem Laprovíttolą?

Tak. Można powiedzieć, że był o krok od Anwilu. Przedstawiliśmy mu ofertę, ale w ostatniej chwili otrzymał propozycję z ligi hiszpańskiej. Na nią się też zdecydował. Widziałem, że świetnie sobie poczynał w zespole z Badalony. To jest kompletny zawodnik. Mocno o niego walczyłem. Myślę, że podpisanie z nim umowy byłoby prawdziwym hitem transferowym.

Ale gdyby przyszedł Laprovíttola, być może Kamil Łączyński nie wystrzeliłby tak z formą. W play-off był genialny. On z kolei podkreśla, że dużo panu zawdzięcza.

Pamiętam, jak wszyscy mówili, że Kamil nie jest zawodnikiem na najwyższy poziom w lidze. Nie wszystkie kluby go chciały. A teraz został mistrzem Polski, udowadniając, że w tym momencie jest najlepszym graczem na swojej pozycji w kraju. Swoją grą udowodnił, że można zbudować skład oparty na polskim rozgrywającym i da się budować skład na jednym rozgrywającym. On świetnie czuł się w naszym systemie gry.

Na kolejnej stronie Igor Milicić mówi o swoim stylu pracy, serii ze Stelmetem i Stalą i przyszłości w Anwilu Jak można definiować pojęcie "system gry Anwilu"?

Cieszę się, że ludzie tak na to patrzą. Mamy określony ciąg działań, które realizujemy w danym meczu, a także w danej akcji. W obronie nawet nie ma możliwości, żeby jeden zawodnik wyszedł poza dany schemat. Wszystko jest dokładnie zaplanowane.

Inni mówią tak: "system Anwilu ma sporo dziur, a Milicić nie jest elastyczny". Jak pan odpowie tym ludziom?

Od dwóch lat dominujemy polską koszykówkę. Przytrafił nam się z różnych względów kryzys w ćwierćfinale, przez który wielu nas ocenia. A to błąd. Proszę zobaczyć, że my wcale nie mamy najlepszych i najdroższych zawodników w składzie. To wynik pracy z koszykarzami, którzy dostosowali się do naszego systemu. 

Igor Milicić nie ma najlepszej prasy w Polsce.

Wiem, bo nie jestem wygodny dla ludzi. Moje rozmowy są merytoryczne, nie lubię rzucać farmazonów. Od samego początku mówiłem, że chcę, żeby czyny i wyniki za mną stały, a nie gadanie w prasie i pajacowanie przy linii końcowej. Mam swoją wizję, która nieco różni się od większości trenerów i ludzi z branży.

Janusz Jasiński powiedział w trakcie play-off: "Milicić to dobry trener, ale bez sukcesów". Te słowa zabolały?

Nie. Szanuję prezesa Jasińskiego. On mówi, to co myśli i widzi. Chciał mnie wyprowadzić nieco z równowagi. Traktowałem to jako dodatkową motywację.

[b]

Mam wrażenie, że pan i Anwil potrzebowali właśnie ogrania Stelmetu Enei BC. [/b]

Tak było, bo Stelmet ma najlepszych i najdroższych zawodników w Polsce. Jak się pokona taki zespół, to udowadnia się coś z przytupem. Uważam, że pod każdym względem udowodniliśmy swoją wyższość. Zawodnicy na parkiecie, ja jako trener na ławce, nasz system gry. Pokonaliśmy wiele stereotypów na nasz temat. To była jak wygrana walka z wiatrakami, co nie udało się nawet Don Kichotowi.

Podobał mi się jeden manewr, który wykonał pan przed meczem numer cztery w Zielonej Górze. Zorganizował pan kolację, na której zakazał zawodnikom mówić o koszykówce.

To był świadomy manewr. Pluję sobie w brodę, że nie zrobiłem tego przed piątym meczem z Czarnymi Słupsk. Udało mi się nieco odciąć zawodników od presji, wyrzucić złe wspomnienia. Złapali trochę świeżości. Atmosfera nieco się rozluźniła. To była kolacja warta mistrzostwa.

Feta po pokonaniu Stelmetu była jak po zdobyciu mistrzostwa Polski. Czy ta radość trochę wam się nie udzieliła? Mam wrażenie, że w finale z każdym meczem się rozkręcaliście. Była taka pustka emocjonalna?

Jak najbardziej. To bardzo celne spostrzeżenie. Dwa pierwsze mecze w finałach zagraliśmy na fizyczności i taktyce. Nie było emocji. Graliśmy trochę tak jakby po drugiej stronie był zespół z dołu tabeli. Graliśmy na 70 procent swoich możliwości. Sytuacja zmieniła się w Ostrowie Wielkopolskim. Tam zaczęło się prawdziwe granie. W piątym-szóstym meczu w końcu był prawdziwy Anwil.

Różnymi zachowaniami chciał pan sprawić, żeby zespół zaczął lepiej funkcjonować?

Nawet na czasach w ogóle nie mówiłem o taktyce. Patrzyłem na zawodników i apelowałem, żeby zaczęli się uśmiechać na boisku. Brakowało mi emocji w nich. Gdy one wróciły, to wróciła także nasza gra.

Starcie Milicić-Rajković na środku boiska to jedno z lepszych zdjęć w tym sezonie. O co poszło?

W emocjach wychodzą najlepsze i najgorsze cechy człowieka. W pewnym momencie na boisku wydarzyło się coś, co nie miało prawa się wydarzyć. Ja to rozumiem, bo w trakcie wojny przeżyłem różne zachowania ludzi. Na szczęście na sam koniec nie zadziałałem pod wpływem emocji. Wtedy ucierpiałby mój wizerunek i Anwilu.   Igor Milicić jest dalej głodny sukcesów z Anwilem? Jak najbardziej. Chciałbym mieć możliwość kontynuacji swojej pracy w Anwilu. Zależy mi na tym, żeby z wsparciem sponsorów i właścicieli, udowodnić wszystkim, iż polska drużyna potrafi sobie radzić na europejskich salonach.

Zobacz inne teksty autora ZOBACZ WIDEO Sektor Gości 83. Wojciech Szaniawski: Robert Lewandowski za jedną kampanię może dostać nawet 4 mln euro

Źródło artykułu: