Play-offy to nie jest piękna gra - wywiad z Grzegorzem Mordzakiem, kapitanem Startu Gdynia

Zdjęcie okładkowe artykułu:
zdjęcie autora artykułu

Po zakończeniu finałowej rywalizacji z Rosą Radom, koszykarze Startu nie kryli radości z awansu do ekstraklasy. Portal SportoweFakty.pl przeprowadził wywiad z Grzegorzem Mordzakiem. Kapitan Startu opowiedział m. in. o punkcie zwrotnym w trzecim meczu, krwi i siniakach na swojej twarzy, a także braku oznak radości u trenera Pawła Turkiewicza.

Piotr Dobrowolski: Tylko w pierwszym meczu finałowym ponieśliście porażkę...

Grzegorz Mordzak: Teraz mogę powiedzieć, że był to dla nas dobry, "zimny prysznic". Wydawało nam się, że możemy spokojnie wygrać u siebie tę rywalizację 2:0, ale sport jest taki, a nie inny. Pierwsze spotkanie przegraliśmy, ale wpłynęło to na nas mobilizująco. Jesteśmy mieszaniną doświadczenia i młodości, wzajemnie się uzupełnialiśmy, co dało efekt w postaci wygranej w trzech meczach i awansu do ekstraklasy.

W sobotnim spotkaniu punktem zwrotnym była "trójka" Karola Szpyrki niemal przez całe boisko, oddana równo z syreną?

- Na pewno. Jeden taki rzut już nam się udał w tym sezonie i, powiem nieskromnie, przewidziałem to, że ten rzut przyda nam się w tym meczu.

Zawodnicy rezerwowi bardzo pomogli w doprowadzeniu do dogrywki w trzecim starciu...

- Powiem szczerze, że nie można u nas dzielić składu na pierwszą "piątkę" i rezerwowych. Mamy bardzo wyrównany zespół. Czy to by był Krzysiu Krajniewski, czy Marcin Malczyk w wyjściowym zestawieniu, to nie robiłoby to zbytniej różnicy, bo każdy z nas miał na swojej pozycji godnego następcę. W sobotę chłopaki przebywający na parkiecie doprowadzili do dogrywki i bardzo przyczynili się do zwycięstwa.

Pomogły wam wówczas dość wczesne wykluczenia po stronie Rosy?

- Ciężko powiedzieć, ponieważ często jest tak, że gdy na boisku nie przebywa najlepszy zawodnik, lider drużyny, jak np. Marcin Kosiński w meczu z Dąbrową Górniczą, a mimo to Rosa wygrała, czy u nas teraz Tomek Wojdyła, to i tak udało nam się zwyciężyć. Nie zadziałało to demobilizująco na zespół.

Dlaczego w niedzielę zabrakło Tomasza Wojdyły?

- W sobotę naderwał mięsień łydki.

Patrząc na pana (rozbity łuk brwiowy, zakrwawiona twarz, podbite oko), można powiedzieć, że koszykówka jest sportem brutalnym...

- "Gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą" (śmiech). Play-offy to nie jest piękna gra, ale cały czas walka, wręcz bijatyka, w której nie ma czasu na potknięcia. Czy wygrywa się dwoma, czy dwudziestoma punktami, to nie ma większego znaczenia. Każdy dąży do zwycięstwa. Nie są to piękne mecze, ale mecze walki i poświęcenia.

Bardzo ważnym momentem sezonu zasadniczego było dla was zepchnięcie z pozycji lidera Sokoła Łańcut?

- Na pewno nie. Wiadomo, że sezon jest długi, może przytrafić się wiele rzeczy - kontuzje, spadek formy. Ludzie nie są maszynami. Trzeba pamiętać o tym, że to jest sport i nie zawsze, zwłaszcza w dyscyplinach zespołowych, wygrywają faworyci. Czasami jest ciężej grać w roli faworyta, ponieważ każdy wyznaje zasadę "bij mistrza", każdy chce wygrać to spotkanie, więc do każdego meczu trzeba podejść w pełni skoncentrowanym. Nam też nie wszystko udało się wygrać. Przegrywaliśmy na własne życzenie, jednak na te najważniejsze momenty potrafiliśmy się zmobilizować i utrzymać koncentrację.

Jak dużą presję odczuwaliście ze strony zarządu, który postawił przed wami bardzo konkretny cel - awans?

- Taki cel przed sezonem był zakładany. Ciężko mówić o presji. Każdy robi to, co lubi, i gra w koszykówkę, kocha ją i gdy wychodzi się na parkiet, to tego napięcia już się raczej nie czuje. Jak dla mnie, mimo iż mam już swoje lata, to każde spotkanie jest nowym wyzwaniem i nowym dreszczykiem emocji, który później jednak schodzi.

Bardzo trudno o to, aby wywołać uśmiech na twarzy trenera Pawła Turkiewicza...

- Uśmiecha się, uśmiecha. Po prostu był bardzo mocno skoncentrowany na tych spotkaniach w Radomiu. Na pewno swoim podejściem nie chciał też nas dekoncentrować i pokazywać, że będzie się uśmiechał w każdym momencie. Musieliśmy się mobilizować, bo ostatnie mecze były dla nas niefortunne. Większość mikrourazów się nawarstwiała, więc tym bardziej cieszymy się z tego, że ten awans udało się uzyskać teraz.

Co czuliście po niespodziewanej porażce ze Zniczem Pruszków w jednym z półfinałowych spotkań?

- Gdy przyszliśmy na drugi dzień na poranny trening rzutowy, każdy na pewno nie załamywał rąk. Nie spuszczaliśmy głów, trenerzy nastawiali nas bardzo pozytywnie. Wiedzieliśmy, że seria się nie kończy, mamy jeszcze przed sobą mecze, trzeba wziąć się w garść i dążyć do celu, jakim jest awans do ekstraklasy.

W sobotę i niedzielę był pan bardzo zdenerwowany po wielu boiskowych starciach, w których w ruch szły ręce...

- Człowiek już tyle lat biega po tych parkietach... Może na początku jest pewnego rodzaju zniesmaczenie takimi sytuacjami, ale za chwilę bardzo szybko to mija, bo trzeba biegać, grać i skoncentrować się na meczu. Musi to być wkalkulowane w sport.

Teraz przyjdzie czas na zasłużone wakacje?

- Ciężko powiedzieć, to pytanie bardziej do sztabu szkoleniowego, jak tam wszystko jest zaplanowane. Na pewno jakieś piwko za ten awans wypijemy (uśmiech).

Źródło artykułu:
Komentarze (0)